„To przez ciebie ledwo wiążemy koniec z końcem” – historia o tym, jak matka potrafi zranić bardziej niż życie

– To przez ciebie ledwo wiążemy koniec z końcem! – krzyknęła mama, rzucając ściereczką o blat kuchenny. Stałam w progu, z plecakiem na ramieniu, jeszcze w kurtce, bo wróciłam ze szkoły. W powietrzu wisiał zapach smażonej cebuli i gorycz, której nie dało się już wywietrzyć.

Miałam wtedy siedemnaście lat. Wydawało mi się, że najgorsze, co może mnie spotkać, to dwója z matematyki albo nieodwzajemniona miłość do Michała z klasy obok. Ale tamtego dnia dowiedziałam się, że prawdziwy ból zaczyna się w domu.

Mama była zmęczona. Pracowała na dwie zmiany w sklepie spożywczym na osiedlu, a po powrocie gotowała, sprzątała i narzekała na wszystko: na ceny, na pogodę, na ojca, który odszedł do innej kobiety, zostawiając nas z długami i kredytem na mieszkanie. Ale nigdy nie spodziewałam się, że pewnego dnia całą winę za nasze niepowodzenia zrzuci na mnie.

– Gdybyś była inna… – zaczęła, a ja poczułam, jak łzy napływają mi do oczu. – Gdybyś się lepiej uczyła, może dostałabyś stypendium. Może nie musiałabym tyrać po nocach!

Chciałam jej odpowiedzieć, powiedzieć, że się staram. Że nie jestem geniuszem matematycznym jak jej koleżanki synowie, ale przecież nie przynoszę wstydu. Że pracuję w weekendy w kawiarni i oddaję jej wszystkie zarobione pieniądze. Ale słowa ugrzęzły mi w gardle.

– Przepraszam – wyszeptałam tylko i uciekłam do swojego pokoju.

Za drzwiami słyszałam jeszcze jej narzekania. O tym, że ojciec byłby ze mnie dumny tylko wtedy, gdybym została lekarzem albo prawnikiem. Że ona poświęciła dla mnie wszystko. Że nie wie już, jak sobie poradzimy.

Leżałam na łóżku i patrzyłam w sufit. Czułam się winna za wszystko: za rachunki, za jej zmarszczki pod oczami, za to, że nie jestem kimś innym. Przez kolejne dni chodziłam jak cień. W szkole udawałam przed koleżankami, że wszystko jest w porządku. Śmiałam się z ich żartów i słuchałam plotek o nauczycielach. Ale kiedy wracałam do domu, czułam się jak intruz.

Mama coraz częściej wybuchała złością. Czasem wystarczyło, że rozlałam herbatę albo zapomniałam wyjąć prania z pralki. – Jesteś taka niezdarna! – powtarzała. – Po kim ty to masz? Na pewno nie po mnie!

Zaczęłam unikać wspólnych posiłków. Jadłam szybko w kuchni, zanim ona wróciła z pracy. Wieczorami zamykałam się w pokoju i słuchałam muzyki przez słuchawki. Czułam się coraz bardziej samotna.

Pewnego dnia przyszła do mnie Ania, moja najlepsza przyjaciółka.

– Coś się dzieje? – zapytała cicho. – Jesteś jakaś inna ostatnio.

Nie chciałam jej martwić. Ale kiedy spojrzała mi w oczy, pękłam.

– Mama mówi… że to przeze mnie mamy problemy. Że jestem ciężarem.

Ania przytuliła mnie mocno.

– To nieprawda! – powiedziała stanowczo. – To dorosłość jest trudna, a nie ty.

Ale ja już wtedy wierzyłam mamie bardziej niż komukolwiek innemu.

Wkrótce potem zaczęły się kłopoty ze zdrowiem. Bolał mnie brzuch, nie mogłam spać po nocach. Lekarz powiedział, że to stres. Mama tylko wzruszyła ramionami.

– Każdy ma problemy – rzuciła. – Nie przesadzaj.

Czułam się coraz gorzej. W szkole pogorszyły mi się oceny. Nauczycielka polskiego zaprosiła mnie po lekcji.

– Martwię się o ciebie, Zosiu – powiedziała cicho. – Jesteś zdolna, ale coś cię przygniata.

Chciałam jej powiedzieć prawdę, ale bałam się zdradzić rodzinne tajemnice. W domu nauczyli mnie milczeć.

W końcu przyszedł dzień egzaminów maturalnych. Mama była spięta bardziej niż ja.

– Jeśli zawalisz maturę, to już po nas – powiedziała rano przy śniadaniu.

Ręce mi drżały tak bardzo, że rozlałam kawę na obrus.

– No widzisz! – wybuchła. – Nawet kawy nie potrafisz nalać!

Zdałam maturę przeciętnie. Nie dostałam się na wymarzone studia dzienne w Warszawie, tylko na zaoczne w Lublinie. Mama była rozczarowana.

– Po co ci te studia? I tak nic z ciebie nie będzie – rzuciła gorzko.

Wyjechałam do Lublina z poczuciem klęski i winy. Pracowałam na pół etatu w sklepie odzieżowym i uczyłam się wieczorami. Mieszkałam w wynajmowanym pokoju z dwiema dziewczynami z Podlasia. Były biedne jak ja, ale miały wsparcie rodzin. Dzwoniły do mam codziennie; ja unikałam rozmów telefonicznych jak ognia.

Czasem mama dzwoniła tylko po to, żeby powiedzieć:

– Nie zapomnij przelać pieniędzy na czynsz! I pamiętaj – wszystko przez ciebie!

Zaczęłam chodzić na terapię w poradni studenckiej. Psycholożka powiedziała mi coś ważnego:

– To nie twoja wina. Jesteś wartościowa taka, jaka jesteś.

Płakałam długo po tej rozmowie. Po raz pierwszy ktoś powiedział mi coś innego niż mama.

Po trzech latach skończyłam studia i znalazłam pracę w biurze rachunkowym. Wynajęłam kawalerkę i zaczęłam żyć po swojemu. Mama nadal dzwoniła z pretensjami i żądaniami pieniędzy.

Pewnego dnia zebrałam się na odwagę i powiedziałam:

– Mamo, kocham cię… Ale już nie mogę być twoim workiem treningowym.

Rozłączyła się bez słowa.

Od tamtej pory minęło kilka miesięcy. Czasem tęsknię za nią tak bardzo, że boli mnie serce. Ale wiem też, że muszę zadbać o siebie.

Czy można wybaczyć matce wszystko? Czy miłość naprawdę usprawiedliwia rany zadane słowami? Może ktoś z was zna odpowiedź…