Dom, w którym została miłość: Opowieść Wiktora i Bożeny

– Wiktor, po co ci to wszystko? – głos matki brzmiał ostro, niemal jak rozkaz. Stała w progu starego domku po kuzynce, z rękami skrzyżowanymi na piersi. – Przecież mogłeś zostać w mieście. Tam miałeś pracę, ludzi…

Nie odpowiedziałem od razu. Spojrzałem na jej twarz – zmęczoną, zmartwioną, a jednak pełną tej matczynej czułości, której nie potrafiłem już przyjąć bez zastrzeżeń. Wziąłem głęboki oddech. Wokół pachniało świeżo skoszoną trawą i mokrą ziemią po nocnej burzy. To był mój świat. Mój wybór.

– Mamo, ja muszę spróbować od nowa. Tu… tu jest cisza. Tu mogę oddychać – powiedziałem cicho.

Nie przekonałem jej. Wiem to do dziś. Ale wtedy nie miałem już siły tłumaczyć się komukolwiek. Po rozwodzie z Anką wszystko straciło sens. Miasto stało się dla mnie klatką, a każdy dzień – powtarzalnym koszmarem. Potrzebowałem ucieczki. Dlatego przeprowadziłem się do tej wsi, gdzie kiedyś spędzałem wakacje u ciotki Zosi.

Stary domek po kuzynce był ledwie do zamieszkania. Dach przeciekał, podłogi skrzypiały, a okna pamiętały chyba jeszcze czasy Gierka. Ale miałem plan: wybuduję własny dom. Zacznę od nowa. Każdego dnia po pracy wracałem tu i remontowałem kawałek po kawałku: najpierw dobudowałem werandę, potem wymieniłem dachówki, naprawiłem płot. Sąsiedzi patrzyli na mnie z niedowierzaniem, czasem z politowaniem.

Pewnego popołudnia, kiedy kończyłem malować drzwi wejściowe, zobaczyłem ją pierwszy raz. Szła od przystanku autobusowego zakurzoną drogą, niosąc w ręce siatkę z zakupami. Była smukła, ubrana w jasny płaszcz i buty na niskim obcasie – zupełnie niepasująca do wiejskiego krajobrazu. Zatrzymała się przy mojej bramie.

– Przepraszam… czy to tutaj mieszka pan Wiktor Nowak? – zapytała cicho.

Zdziwiłem się. – Tak, to ja. A pani…?

– Bożena Kowalczyk. Wynajęłam pokój u pani Stasi za rogiem. Szukam pracy w okolicy…

Jej głos był miękki, trochę niepewny. Uśmiechnęła się lekko i spojrzała mi prosto w oczy. Poczułem coś dziwnego – jakby przez chwilę cały świat zwolnił.

Od tamtej pory widywaliśmy się coraz częściej. Bożena była inna niż kobiety ze wsi: zadbana, wykształcona, z manierami wyniesionymi z miasta. Szybko okazało się jednak, że jej życie nie było usłane różami. Uciekła od męża alkoholika, zostawiła za sobą mieszkanie w bloku i pracę w urzędzie. Miała tylko siebie i nadzieję na lepsze jutro.

– Czasem myślę, że już nigdy nie będę szczęśliwa – wyznała mi pewnego wieczoru na werandzie.

– Może szczęście jest tuż obok nas, tylko boimy się je zobaczyć? – odpowiedziałem.

Zbliżyliśmy się do siebie powoli, ostrożnie, jakby każde z nas bało się kolejnego rozczarowania. Bożena zaczęła pomagać mi w domu: gotowała obiady, sadziła kwiaty pod oknem, śmiała się coraz częściej. Ja zaś czułem, że wracam do życia.

Ale wieś nie zapomina i nie wybacza łatwo. Plotki rozchodziły się szybciej niż wiatr po polach. Sąsiadka zza płotu rzucała mi ukradkowe spojrzenia; w sklepie spożywczym szeptano za moimi plecami:

– Widzisz? Nowak już sobie nową znalazł…

– Ta Bożena to chyba nie wie, gdzie trafiła…

Najgorsze przyszło jednak ze strony rodziny. Moja matka nie mogła pogodzić się z tym, że „przyprowadziłem sobie obcą kobietę” do domu po kuzynce.

– Wiktorze! Co ludzie powiedzą? Przecież ona ma swoje grzechy! – krzyczała pewnego dnia.

– Mamo, ona jest dobra! Pomaga mi…

– Nie chcę jej tu widzieć! To dom naszej rodziny!

Wtedy pierwszy raz poczułem prawdziwy gniew wobec matki. Ale też strach – czy mam prawo niszczyć jej spokój dla własnego szczęścia?

Bożena widziała moje rozdarcie.

– Jeśli chcesz, odejdę – powiedziała cicho pewnej nocy.

– Nie! – chwyciłem ją za rękę. – Zostań… Proszę.

Została. Ale od tego dnia coś się zmieniło. Coraz częściej kłóciliśmy się o drobiazgi: o to, kto ma wynieść śmieci; o to, że nie mam czasu na wspólne spacery; o to, że ona tęskni za córką zostawioną u babci w mieście.

Pewnego dnia Bożena wróciła późno wieczorem i zastała mnie przy stole z matką.

– Musimy porozmawiać – powiedziała stanowczo.

Matka spojrzała na nią chłodno.

– Ja już wszystko powiedziałam – rzuciła i wyszła trzaskając drzwiami.

Bożena usiadła naprzeciwko mnie.

– Wiktorze… ja nie chcę być powodem twoich kłopotów z rodziną. Ale nie mogę żyć w ciągłym napięciu…

Patrzyłem na nią długo. Wiedziałem, że muszę wybrać: albo ona, albo spokój rodzinny.

Wybrałem Bożenę.

Z czasem matka przestała przychodzić do mojego domu. Sąsiedzi przestali mówić „dzień dobry”. Ale my z Bożeną budowaliśmy swoje miejsce kawałek po kawałku: sadziliśmy drzewa owocowe w ogrodzie, malowaliśmy ściany na jasne kolory, śmialiśmy się przy wspólnych śniadaniach.

Po roku Bożena sprowadziła swoją córkę Marysię. Dom znów wypełnił się śmiechem dziecka i zapachem świeżo upieczonego chleba.

Czasem jednak siadam wieczorem na werandzie i myślę o tym wszystkim, co straciłem: rodzinne więzi, przyjaźnie sprzed lat… Czy było warto? Czy dom bez akceptacji bliskich może być naprawdę domem?

A może prawdziwy dom to miejsce, gdzie zostaje miłość – nawet jeśli trzeba za nią zapłacić wysoką cenę? Co wy byście zrobili na moim miejscu?