Jak modlitwa uratowała naszą rodzinę, gdy wszystko się waliło – moja historia o sile wiary w najtrudniejszych chwilach

– Boże, dlaczego znowu? – szepnęłam, patrząc na wyniki badań, które trzymałam w drżących dłoniach. W kuchni cicho brzęczał czajnik, a za oknem szarzał listopadowy wieczór. Mój mąż, Tomek, siedział przy stole z głową opartą na rękach. Od tygodni był coraz bardziej przygaszony, a ja czułam, jak grunt usuwa mi się spod nóg.

– Co powiedział lekarz? – zapytał cicho, nie podnosząc wzroku.

– Mam wrócić na kolejne badania. Wyniki są niepokojące. – Próbowałam mówić spokojnie, ale głos mi się łamał.

Tomek westchnął ciężko. Jego własne zdrowie też było w rozsypce – od miesięcy walczył z przewlekłym bólem kręgosłupa, a rehabilitacja nie przynosiła efektów. Nasze życie zamieniło się w niekończący się ciąg wizyt lekarskich, recept i oczekiwania na cud.

Jeszcze rok temu byliśmy zwyczajną rodziną z dwójką dzieci, Martą i Jankiem. Pracowałam jako nauczycielka w podstawówce, Tomek był kierowcą autobusu. Nie byliśmy bogaci, ale mieliśmy siebie i to wystarczało. Wszystko zmieniło się nagle – najpierw mój omdlenia i diagnoza problemów z sercem, potem Tomka ból, który nie pozwalał mu pracować.

Pieniądze zaczęły się kończyć szybciej niż kiedykolwiek. Zaczęliśmy oszczędzać na wszystkim – jedzeniu, rachunkach, nawet lekach. Dzieci patrzyły na nas coraz bardziej zaniepokojone. Pewnego wieczoru Marta zapytała:

– Mamo, czy będziemy musieli sprzedać mieszkanie?

Zamurowało mnie. Jak odpowiedzieć dziecku na takie pytanie? Przecież sama nie znałam odpowiedzi.

Wtedy przypomniałam sobie słowa mojej babci: „Kiedy nie masz już siły, uklęknij i poproś Boga o pomoc”. Zawsze uważałam się za osobę wierzącą, ale nigdy nie modliłam się tak żarliwie jak wtedy. Uklękłam przy łóżku, łzy spływały mi po policzkach.

– Boże, jeśli jesteś, pomóż nam. Nie wiem już, co robić.

Następnego dnia Tomek wrócił od lekarza z nowymi zaleceniami. Był zrezygnowany.

– To wszystko nie ma sensu – powiedział. – Straciłem pracę, ty jesteś chora… Może lepiej byłoby wszystkim beze mnie.

Zamarłam. Nigdy wcześniej nie słyszałam w jego głosie takiej rozpaczy. Usiadłam obok niego i mocno go przytuliłam.

– Nie mów tak! Jesteśmy rodziną. Przejdziemy przez to razem.

Ale sama nie byłam tego taka pewna. Wieczorami leżałam w łóżku i słuchałam jego płytkiego oddechu. Bałam się zasnąć – bałam się, że rano obudzę się sama.

Zaczęliśmy razem się modlić. Najpierw nieporadnie, trochę wstydliwie. Potem coraz częściej i szczerzej. Dzieci dołączały do nas wieczorami. Modliliśmy się o zdrowie, o siłę, o nadzieję.

Pewnego dnia zadzwoniła moja koleżanka z pracy.

– Anka, wiem, że masz ciężko… Może chciałabyś dorobić korepetycjami? Znam kilka rodzin, które szukają nauczycielki dla dzieci.

To był pierwszy promyk światła w tunelu. Zaczęłam prowadzić lekcje online – czasem nawet leżąc w łóżku po kolejnej wizycie u lekarza. Tomek powoli wracał do siebie dzięki nowemu lekarzowi i rehabilitacji w ramach NFZ-u.

Nie było łatwo. Były dni, kiedy miałam ochotę rzucić wszystko i uciec daleko stąd. Kiedy dzieci pytały: „Mamo, dlaczego to wszystko nas spotyka?”, nie umiałam odpowiedzieć inaczej niż: „Nie wiem… Ale musimy wierzyć, że będzie lepiej”.

W święta Bożego Narodzenia usiedliśmy razem przy stole – skromnym, ale naszym. Tomek spojrzał na mnie z wdzięcznością w oczach.

– Dziękuję ci… Za to, że nie pozwoliłaś mi się poddać.

Uśmiechnęłam się przez łzy.

– To nie ja… To On nam pomógł.

Dziś nasze życie nadal jest dalekie od ideału. Choroby nie zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Ale nauczyliśmy się być razem mimo wszystko – modlić się wspólnie i wspierać nawzajem nawet wtedy, gdy świat wali się na głowę.

Czasem zastanawiam się: czy gdyby nie tamte trudne chwile, umiałabym docenić to, co mam? Czy potrafiłabym zaufać Bogu tak naprawdę? A wy – co daje wam siłę w najtrudniejszych momentach?