Córka wraca do domu – historia o marzeniach, rozczarowaniach i rodzinnych ranach

28 maja — Wyjeżdżam, tato. — Głos Kasi drżał, ale w jej oczach paliło się uparte postanowienie. Stała w drzwiach naszej ciasnej kuchenki, ściskając telefon jak koło ratunkowe. Na jej dżinsowej kurtce lśniła przypinka z napisem „Marzenia”. — Do cioci Ewy. Do Krakowa. Tam przynajmniej coś się dzieje.

Znieruchomiałem, trzymając w dłoniach kubek z wystygłą kawą. Przez chwilę miałem wrażenie, że czas się zatrzymał. W głowie huczało mi tylko jedno pytanie: gdzie popełniłem błąd? Przecież starałem się być dobrym ojcem. Po śmierci żony to ja byłem dla Kasi wszystkim — matką, ojcem, przyjacielem. Ale ona coraz częściej patrzyła na mnie z wyrzutem, jakby moje zmęczone oczy i spracowane ręce były winne jej niespełnionych marzeń.

— Kasiu, przecież tu też możesz coś osiągnąć — próbowałem jeszcze raz, choć wiedziałem, że to walka z wiatrakami. — Zdałaś maturę, możesz iść na studia w Toruniu. Nie musisz uciekać.

— To nie ucieczka! — wybuchła. — Tato, ja się tu duszę! Ty tego nie rozumiesz…

Nie rozumiałem. Albo nie chciałem zrozumieć. Może bałem się, że jeśli ją puszczę, zostanę sam. A samotność bolała bardziej niż cokolwiek innego.

Kasia wyjechała tego samego dnia. Zostawiła po sobie pustkę i ciszę, która dźwięczała w każdym kącie mieszkania. Przez pierwsze tygodnie dzwoniła codziennie. Opowiadała o Krakowie, o cioci Ewie, o nowych znajomych i planach na przyszłość. Ale z czasem te rozmowy stawały się coraz rzadsze. W końcu przestała odbierać telefon.

Zacząłem żyć jak automat: praca, dom, praca, dom. Wieczorami siadałem przy kuchennym stole i patrzyłem na jej zdjęcie — uśmiechnięta Kasia z pierwszego dnia szkoły podstawowej. Czasem miałem ochotę zadzwonić do niej jeszcze raz, ale bałem się usłyszeć w słuchawce obcy głos.

Minęły dwa lata. Dwa długie lata ciszy i niepewności. Słyszałem tylko od cioci Ewy, że Kasia rzuciła studia po pierwszym semestrze i zaczęła pracować w kawiarni. Potem podobno zamieszkała z jakimś chłopakiem, a potem… potem już nikt nic nie wiedział.

Pewnego listopadowego wieczoru usłyszałem pukanie do drzwi. Otworzyłem i zobaczyłem ją — zmokniętą, wychudzoną, z podkrążonymi oczami. Miała na sobie tę samą dżinsową kurtkę co wtedy, tylko przypinka „Marzenia” była porysowana i ledwo widoczna.

— Cześć, tato — wyszeptała.

Nie wiedziałem, co powiedzieć. Chciałem ją przytulić, ale ona cofnęła się o krok.

— Mogę wejść?

Skinąłem głową i odsunąłem się na bok. Weszła do środka i rozejrzała się niepewnie po mieszkaniu.

— Nic się tu nie zmieniło — zauważyła cicho.

— Czekałem na ciebie — odpowiedziałem równie cicho.

Usiedliśmy naprzeciwko siebie przy kuchennym stole. Przez chwilę milczeliśmy.

— Przepraszam — powiedziała w końcu Kasia. — Wiem, że cię zawiodłam.

— Nie zawiodłaś mnie — zaprzeczyłem odruchowo, choć w środku czułem ukłucie żalu. — Martwiłem się o ciebie.

— Wiem… Ale musiałam spróbować żyć po swojemu. Myślałam, że Kraków to moje miejsce na ziemi…

— I co się stało?

Wzruszyła ramionami.

— Życie jest trudniejsze niż myślałam. Praca za grosze, wynajem pokoju z obcymi ludźmi… Ten chłopak… zostawił mnie, jak tylko straciłam pracę. Zostałam sama w obcym mieście. Bałam się wrócić do domu…

Patrzyłem na nią i widziałem już nie zbuntowaną nastolatkę, ale dorosłą kobietę ze złamanym sercem.

— Każdy ma prawo do błędów — powiedziałem łagodnie. — Najważniejsze, że wróciłaś.

Kasia spuściła wzrok.

— Tato… czy mogę zostać na jakiś czas? Poszukam pracy tutaj… Może pójdę na studia zaoczne…

Poczułem ulgę i strach jednocześnie. Bałem się, że znów ją stracę, jeśli nie dam jej wolności. Ale jeszcze bardziej bałem się kolejnej ciszy po jej odejściu.

— Zostań tak długo, jak będziesz potrzebować — powiedziałem w końcu.

Przez następne tygodnie uczyliśmy się siebie na nowo. Kasia była inna niż kiedyś — bardziej zamknięta w sobie, ostrożna w słowach i gestach. Ja też byłem inny: starszy, bardziej zmęczony życiem. Czasem kłóciliśmy się o drobiazgi: o bałagan w łazience, o to, że nie odbiera telefonu albo wraca późno do domu. Ale coraz częściej rozmawialiśmy szczerze — o jej marzeniach, moich lękach, o tym, co nas boli.

Pewnego wieczoru Kasia przyszła do mnie z kubkiem herbaty i usiadła obok na kanapie.

— Tato… Dziękuję ci za wszystko. Wiem, że nie było ci łatwo samemu mnie wychować…

Objąłem ją ramieniem i poczułem łzy pod powiekami.

— Najważniejsze jest to, że jesteś tutaj — wyszeptałem.

Czasem myślę o tym wszystkim i zastanawiam się: czy mogłem zrobić coś inaczej? Czy gdybym pozwolił Kasi wcześniej odejść albo bardziej ją wspierał w jej marzeniach, uniknęlibyśmy tych wszystkich ran? A może właśnie te rany nauczyły nas najwięcej? Może czasem trzeba pozwolić komuś odejść, żeby mógł naprawdę wrócić?