Ceremonia wielkiego brata – opowieść o cieniu, który nie znika

Wysiadłem z pociągu, a powietrze na peronie pachniało dzieciństwem i czymś, co już dawno przestało być moje. Zanim jeszcze dotknąłem stopą ziemi rodzinnego miasta, poczułem ścisk w żołądku. Wróciłem po sześciu latach. Bez zapowiedzi. Bez prezentów. Z jednym plecakiem i głową pełną pytań.

Był świt, mgła snuła się nad torami. Przez chwilę miałem ochotę zawrócić, wsiąść do pierwszego lepszego pociągu i zniknąć. Ale coś mnie pchało naprzód – może to była tęsknota za matką, może chęć udowodnienia sobie i światu, że nie jestem już tym samym chłopakiem, który kiedyś uciekł z domu.

Przeszedłem przez pusty dworzec i ruszyłem w stronę starego bloku na osiedlu Piastowskim. Po drodze mijałem znajome sklepy – warzywniak pani Zofii, kiosk z gazetami, gdzie kiedyś kupowałem gumy Turbo. Wszystko wyglądało tak samo, a jednak inaczej. Ludzie patrzyli na mnie z ciekawością. Czy mnie poznają? Czy jestem tu jeszcze kimś?

Gdy stanąłem pod drzwiami mieszkania, ręka mi zadrżała. Usłyszałem głosy – śmiech matki i ten drugi, głębszy, należący do mojego brata – Bartosza. Zawsze był tym lepszym: medalista olimpiad, student prawa, oczko w głowie mamy. Ja byłem Dawid – ten młodszy, wiecznie w tarapatach.

Nacisnąłem dzwonek. Drzwi otworzyła mama. Zamarła na widok mojej twarzy.

– Dawid? – wyszeptała, a potem rzuciła mi się na szyję.

Za jej plecami pojawił się Bartosz. Stał wyprostowany jak zawsze, z miną człowieka, który wie wszystko najlepiej.

– No proszę, cud się zdarzył – powiedział chłodno. – Dawid wrócił do domu.

Wszedłem do środka. W powietrzu unosił się zapach kawy i świeżych bułek. Wszystko było tak znajome, a jednak czułem się obco.

– Siadaj, synku! – Mama już krzątała się przy stole. – Opowiadaj! Gdzie byłeś? Co robiłeś?

– Pracowałem za granicą – rzuciłem krótko. – Trochę w Niemczech, trochę w Holandii.

Bartosz spojrzał na mnie z góry.

– A więc jednak nie skończyłeś tej szkoły mechanicznej? – zapytał z przekąsem.

– Nie każdy musi być prawnikiem – odburknąłem.

Mama próbowała łagodzić napięcie:

– Najważniejsze, że jesteś cały i zdrowy. Bartosz niedługo się żeni! Wyobrażasz sobie? Ślub już za tydzień!

Zatkało mnie. Bartosz miał narzeczoną? Kiedy to się stało? Przez chwilę poczułem ukłucie zazdrości – on zawsze miał wszystko poukładane.

– Kim jest szczęściara? – zapytałem z wymuszonym uśmiechem.

– Natalia – odpowiedział Bartosz. – Poznałeś ją kiedyś na studiach. Pracuje teraz w urzędzie miasta.

Natalia… Pamiętałem ją dobrze. Była moją pierwszą miłością. To dla niej kiedyś napisałem wiersz na ławce w parku. To przez nią pokłóciłem się z Bartoszem po raz pierwszy na poważnie.

Przez następne dni dom był pełen przygotowań do ślubu. Mama biegała od rana do wieczora z listą zakupów, Bartosz wydawał polecenia jak generał. Ja czułem się coraz bardziej zbędny.

Wieczorem przed ślubem usłyszałem ciche pukanie do drzwi mojego pokoju.

– Dawid… możemy porozmawiać? – To była Natalia.

Serce mi zamarło.

– Jasne – odparłem cicho.

Usiadła na brzegu łóżka. Przez chwilę milczeliśmy.

– Dlaczego wtedy wyjechałeś bez słowa? – zapytała nagle.

– Myślałem, że tak będzie lepiej… dla wszystkich – odpowiedziałem wymijająco.

Spojrzała mi prosto w oczy:

– A dla mnie?

Nie wiedziałem, co powiedzieć. Przecież ona była już wtedy z Bartoszem…

– To już przeszłość – szepnąłem.

Natalia pokręciła głową:

– Dla mnie nie do końca.

W tej chwili drzwi otworzyły się gwałtownie. Bartosz stał w progu, blady ze złości.

– Co tu się dzieje? – syknął.

Natalia zerwała się na równe nogi:

– Rozmawiamy tylko!

Bartosz spojrzał na mnie z nienawiścią:

– Lepiej trzymaj się ode mnie i od mojej narzeczonej z daleka!

Po tej rozmowie atmosfera w domu zgęstniała jak mleko przed skwaśnieniem. Mama udawała, że nic nie widzi, ale jej drżące ręce zdradzały wszystko.

Nadszedł dzień ślubu. Kościół był pełen gości, kwiatów i sztucznego uśmiechu Bartosza. Stałem z boku jak cień własnego życia.

Podczas wesela Natalia podeszła do mnie jeszcze raz:

– Dawid…

Ale zanim zdążyła coś powiedzieć, Bartosz złapał ją za rękę i odciągnął do tańca.

Wyszedłem na zewnątrz, zapaliłem papierosa i spojrzałem w gwiazdy. Czułem się przegrany na własnym podwórku.

Po weselu mama usiadła ze mną w kuchni przy herbacie.

– Synku… wiem, że ci ciężko. Ale życie to nie wyścig z bratem. Każdy ma swoją drogę.

Popatrzyłem na nią smutno:

– Tylko dlaczego zawsze musiałem być tym gorszym?

Mama ujęła moją dłoń:

– Nigdy nie byłeś gorszy. Po prostu inny.

Tydzień później spakowałem plecak i wyszedłem z domu o świcie. Bartosz nawet się nie pożegnał. Natalia patrzyła za mną przez okno…

Dziś mieszkam daleko stąd. Czasem myślę o tamtym powrocie i pytam siebie: czy można naprawdę uciec od własnego cienia? Czy zawsze będziemy tylko rolami przypisanymi przez rodzinę?

A wy? Czy też czuliście kiedyś, że wasze życie toczy się według cudzych scenariuszy?