Mąż odszedł, a ona tylko się uśmiechnęła: Historia Zuzanny z warszawskiego blokowiska

– Boże, jak już się z tym męczę! – Przemek nerwowo przemierzał kuchnię, stukając palcami o blat. – Zawsze to samo! Wrócisz z roboty, a dom… jakaś depresyjna atmosfera.

Stałam przy piekarniku, mieszając zapiekankę. Nie odwróciłam się do niego, tylko lekko spięłam ramiona. – O co ci chodzi? – zapytałam cicho, choć znałam odpowiedź. Przemek zawsze miał pretensje. O bałagan, o ciszę, o dzieci, o mnie. O to, że nie jestem już tą samą Zuzą, którą poznał na studiach. Ale czy on był tym samym Przemkiem?

– O wszystko! – wybuchł. – O to, że wracam i czuję się tu jak w grobie! Ty nawet nie patrzysz na mnie, nie pytasz, jak minął dzień. Tylko dzieci, praca i wieczne zmęczenie!

Zacisnęłam dłonie na łyżce. Zapiekanka bulgotała w piekarniku, a ja czułam, jak gotuje się we mnie coś więcej niż obiad. – Przemek… – zaczęłam, ale przerwał mi gestem.

– Nie mam już siły. – Wyszedł z kuchni trzaskając drzwiami.

Usiadłam na stołku i przez chwilę patrzyłam w okno. Warszawskie blokowisko tonęło w szarości listopadowego popołudnia. Dzieci bawiły się na podwórku pod moim balkonem. Ich śmiech był jak echo dawnych lat, kiedy jeszcze wierzyłam, że wszystko można naprawić rozmową i czułością.

Wieczorem Przemek wrócił późno. Nie rozmawialiśmy. Położył się na kanapie w salonie i udawał, że śpi. Ja siedziałam przy stole i patrzyłam na nasze zdjęcia z wakacji nad morzem. Byliśmy tam szczęśliwi? Czy tylko tak mi się wydawało?

Następnego dnia rano Przemek spakował walizkę. – Jadę do Jana – rzucił beznamiętnie. – Muszę odpocząć.

Jan był jego przyjacielem z pracy. Wiedziałam, że tam znajdzie spokój i zrozumienie, których nie potrafił już znaleźć w naszym domu.

– Dobrze – odpowiedziałam tylko i… uśmiechnęłam się. Tak po prostu. Bez łez, bez krzyku. Uśmiech był moją tarczą.

Przemek spojrzał na mnie z niedowierzaniem. – Ty się śmiejesz? Zuza, ja odchodzę!

– Wiem – powiedziałam spokojnie. – Może tak będzie lepiej dla nas obojga.

Zamknął za sobą drzwi i wtedy poczułam ulgę pomieszaną z pustką. Przez chwilę siedziałam na podłodze w przedpokoju, słuchając ciszy. Dzieci były u babci na weekend. Byłam sama ze sobą pierwszy raz od lat.

Wstałam i zaczęłam sprzątać mieszkanie. Każdy ruch był jak zrzucenie ciężaru z ramion. Wyrzucałam stare gazety, ubrania Przemka, jego ulubione kubki z logo Legii Warszawa. Płakałam tylko raz – gdy znalazłam list miłosny sprzed lat, który napisał do mnie jeszcze na studiach.

Wieczorem zadzwoniła mama.

– Zuziu… wszystko w porządku?

– Tak, mamo – skłamałam. – Przemek wyjechał do Jana.

Po drugiej stronie słuchawki zapadła cisza.

– Może przyjedziesz do nas na wieś? Odpoczniesz trochę…

– Nie mogę teraz zostawić dzieci.

– Ale dzieci są u mnie! – przypomniała łagodnie.

Westchnęłam ciężko. – Mamo… ja muszę tu zostać. Muszę to wszystko przemyśleć.

Położyłam się spać w pustym łóżku i długo patrzyłam w sufit. W głowie kłębiły mi się myśli: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy powinnam była walczyć o nas bardziej? Ale potem przypomniałam sobie wszystkie te wieczory pełne milczenia i pretensji.

Następnego dnia poszłam do pracy jak zwykle. Koleżanki patrzyły na mnie pytająco.

– Zuza, wszystko okej? Wyglądasz… inaczej.

Uśmiechnęłam się do nich szeroko.

– Jestem wolna – powiedziałam półżartem.

W pracy byłam skupiona jak nigdy dotąd. Po południu odebrałam dzieci od mamy i wróciłyśmy do domu we trzy: ja, Lena i mały Michałek.

Wieczorem Lena zapytała:

– Mamo, kiedy tata wróci?

Przytuliłam ją mocno.

– Nie wiem, kochanie. Tata musi trochę pobyć sam.

Lena spojrzała na mnie poważnie:

– A ty jesteś smutna?

Pogładziłam ją po włosach i znów się uśmiechnęłam.

– Trochę tak… ale czasem trzeba być smutnym, żeby potem znów być szczęśliwym.

Przez następne tygodnie życie toczyło się dalej. Przemek dzwonił rzadko, czasem wpadał po rzeczy albo zabierał dzieci na spacer. Byliśmy jak dwa obce sobie światy połączone tylko przez Lenę i Michała.

Pewnego dnia spotkałam go przypadkiem pod blokiem.

– Zuza… możemy pogadać?

Spojrzałam mu w oczy pierwszy raz od dawna. Były zmęczone i smutne.

– O czym?

– O nas… o dzieciach…

Westchnęłam ciężko.

– Przemek, nie ma już „nas”. Są tylko dzieci i ich dobro.

Pokiwał głową ze zrozumieniem.

– Wiesz… myślałem, że jak odejdę, poczuję ulgę. Ale jest tylko gorzej.

Nie odpowiedziałam nic. Nie chciałam już wracać do przeszłości.

Wieczorem długo rozmawiałam z Leną o tym, czym jest rodzina i dlaczego czasem dorośli muszą się rozstać. Michałek zasnął wtulony we mnie jak mały kotek.

Czas płynął dalej. Nauczyłam się żyć sama ze sobą. Zaczęłam chodzić na jogę do pobliskiego domu kultury, poznałam nowe koleżanki-matki samotnie wychowujące dzieci. Każda z nas miała swoją historię bólu i nadziei.

Czasem myślę o Przemku i o tym, co mogło być inaczej. Ale wiem jedno: nie można budować szczęścia na ciągłym poświęceniu siebie samej dla innych.

Dziś patrzę w lustro i widzę kobietę silniejszą niż kiedykolwiek wcześniej. Czy musiałam przejść przez ten cały ból, żeby to odkryć? Może tak właśnie miało być…

A wy? Czy też kiedyś musieliście uśmiechnąć się przez łzy i zacząć wszystko od nowa?