Obca rodzina stała się moją – historia Heleny Nowak
– Znowu płacze! – mruknęłam pod nosem, przykładając dłoń do cienkiej ściany. Była trzecia nad ranem, a ja nie mogłam zasnąć. Dźwięki zza ściany – dziecięcy płacz, stłumione głosy, szelest kroków – były mi ostatnio bliższe niż własne myśli. Od kiedy młoda rodzina wprowadziła się do mieszkania obok, moje życie nabrało nowego rytmu. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, jak bardzo zmieni się wszystko, co znałam.
Mój mąż zmarł pięć lat temu. Syn wyjechał do Niemiec i kontaktujemy się tylko przez krótkie wiadomości na WhatsAppie. Zostałam sama w starym mieszkaniu na warszawskiej Pradze, gdzie ściany mają uszy, a sąsiedzi znają się lepiej niż własne dzieci. I właśnie dlatego nie mogłam nie zauważyć tej nowej rodziny – młodej kobiety z niemowlęciem i mężczyzny, który wracał późno z pracy.
Pewnego popołudnia, gdy wracałam z zakupów, zobaczyłam ją na klatce schodowej. Stała z wózkiem, próbując jedną ręką otworzyć drzwi. Dziecko płakało, a ona wyglądała na wykończoną.
– Pomóc pani? – zapytałam, choć zwykle nie wtrącam się w cudze sprawy.
Spojrzała na mnie z wdzięcznością i zmęczeniem.
– Bardzo dziękuję… Jestem Marta. Przepraszam za hałas, mały ostatnio ciężko sypia.
Uśmiechnęłam się blado. – Helena. Proszę się nie przejmować, dzieci muszą płakać. To zdrowe.
Od tego dnia zaczęłyśmy rozmawiać częściej. Przynosiłam jej czasem zupę albo ciasto. Opowiadała mi o swoim życiu – o pracy w szkole, o mężu Adamie, który pracował na budowie, o tym, jak trudno im się żyje w Warszawie bez rodziny. Słuchałam jej uważnie, bo sama czułam się coraz bardziej samotna.
Któregoś wieczoru usłyszałam przez ścianę kłótnię. Adam krzyczał na Martę, ona płakała. Dziecko też zaczęło płakać. Przez chwilę miałam ochotę zapukać do nich i powiedzieć Adamowi kilka słów do słuchu, ale powstrzymałam się. To nie moja sprawa – powtarzałam sobie.
Ale następnego dnia Marta przyszła do mnie z podkrążonymi oczami i poprosiła o herbatę. Siedziała przy moim stole i nagle zaczęła mówić:
– Helena… ja już nie wiem, co robić. Adam jest coraz bardziej nerwowy. Boję się czasem o siebie i o małego…
Zamarłam. W mojej głowie odżyły wspomnienia sprzed lat – mój ojciec też bywał agresywny po alkoholu. Wiedziałam, jak to jest żyć w strachu.
– Jeśli będziesz czegoś potrzebować… jestem obok – powiedziałam cicho.
Kilka dni później wydarzyło się coś dziwnego. Przyszła do mnie listonoszka z listem poleconym adresowanym na moje nazwisko, ale nadawcą była jakaś kancelaria adwokacka z Krakowa. Otworzyłam kopertę i przeczytałam: „Szanowna Pani Heleno Nowak, informujemy o wszczęciu postępowania dotyczącego ustalenia tożsamości biologicznej matki Marty Zielińskiej…”
Serce mi stanęło. Zielińska to nazwisko panieńskie mojej córki… tej, którą oddałam do adopcji czterdzieści lat temu.
Nie spałam całą noc. W głowie miałam tylko jedno pytanie: czy to możliwe? Czy ta młoda kobieta zza ściany to moja córka?
Następnego dnia zaprosiłam Martę na kawę i zaczęłam ostrożnie wypytywać o jej dzieciństwo. Opowiadała o domu dziecka w Radomiu, o adopcyjnych rodzicach, którzy zmarli kilka lat temu…
– Nigdy nie znałam swojej biologicznej matki – powiedziała cicho.
Wtedy nie wytrzymałam.
– Marta… czy twoja matka miała na imię Helena?
Spojrzała na mnie szeroko otwartymi oczami.
– Tak… Skąd pani wie?
Łzy napłynęły mi do oczu.
– Bo ja jestem twoją matką.
Przez chwilę siedziałyśmy w ciszy. Marta patrzyła na mnie jak na obcą osobę – i przecież byłam jej obca przez tyle lat! Potem zaczęła płakać. Ja też płakałam.
Nie wiem, ile czasu minęło, zanim się uspokoiłyśmy. Marta zadawała pytania – dlaczego ją oddałam? Czy żałuję? Czy myślałam o niej przez te wszystkie lata? Każde pytanie bolało mnie bardziej niż poprzednie.
– Byłam młoda… sama… Moja matka zmusiła mnie do oddania cię do adopcji. Nie miałam siły walczyć… Przepraszam cię za wszystko – szeptałam przez łzy.
Marta długo milczała.
– Nie wiem, czy potrafię pani wybaczyć… Ale chcę spróbować panią poznać.
Od tamtej pory nasze relacje były trudne. Adam nie chciał słyszeć o „nowej rodzinie”. Był zazdrosny o czas Marty dla mnie i coraz częściej wybuchał gniewem. Którejś nocy usłyszałam huk zza ściany i krzyk Marty. Bez namysłu pobiegłam do nich i zobaczyłam ją skuloną na podłodze z dzieckiem na rękach.
– Dość! – krzyknęłam do Adama. – Jeśli jeszcze raz podniesiesz rękę na Martę albo dziecko, zadzwonię na policję!
Adam wybiegł z mieszkania trzaskając drzwiami.
Marta została u mnie przez kilka dni. Pomagałam jej załatwić sprawy w urzędzie, szukałyśmy dla niej pracy i mieszkania socjalnego. Powoli zaczynałyśmy budować coś na kształt relacji matka-córka.
Ale nie było łatwo. Marta miała żal – do mnie, do świata, do siebie samej. Ja też miałam żal do siebie za to wszystko, co się wydarzyło czterdzieści lat temu.
Czasem siedziałyśmy razem przy stole i milczałyśmy godzinami. Innym razem rozmawiałyśmy do późna w nocy o wszystkim – o jej dzieciństwie, o moim życiu bez niej, o tym, jak trudno jest wybaczyć sobie samej.
Dziś minął rok od tamtych wydarzeń. Marta mieszka niedaleko ze swoim synkiem Michałem. Adam odszedł – podobno wyjechał za granicę i nie daje znaku życia. My spotykamy się regularnie; czasem przychodzi do mnie z Michałem na rosół albo ciasto drożdżowe.
Często zastanawiam się nad tym wszystkim: czy można naprawić przeszłość? Czy da się odbudować rodzinę po tylu latach rozłąki? Czy wybaczenie jest możliwe? Może nigdy nie będziemy dla siebie prawdziwą rodziną… ale próbujemy być dla siebie bliskie tu i teraz. I może właśnie to jest najważniejsze.