Nie zmuszałam jej do ślubu, nie zmuszałam do dziecka – wyznanie matki, która patrzy, jak córka tonie w dorosłości
– Mamo, nie rozumiesz mnie! – krzyknęła Julia, trzaskając drzwiami swojego pokoju. W tamtej chwili poczułam, jakby ktoś wyrwał mi serce z piersi. Stałam na korytarzu naszego mieszkania w bloku na warszawskim Mokotowie i słuchałam jej płaczu, który przebijał się przez cienkie ściany. To był kolejny wieczór pełen kłótni, niedopowiedzeń i żalu. Zawsze chciałam dla niej wszystkiego, co najlepsze – dobrego wykształcenia, stabilnej pracy, szczęśliwej rodziny. Ale Julia miała własne marzenia i własne pomysły na życie.
Pamiętam dzień, kiedy przyszła do mnie z wiadomością, że jest w ciąży. Miała wtedy dwadzieścia dwa lata, studiowała jeszcze na Uniwersytecie Warszawskim. Jej chłopak, Paweł, był sympatyczny, ale nie wydawał mi się odpowiedzialny. – Mamo, ja go kocham. Damy sobie radę – mówiła z przekonaniem w głosie, choć jej dłonie drżały. Chciałam ją wtedy przytulić i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, ale w środku czułam strach. Bałam się o nią, o jej przyszłość. Ale nie zmuszałam jej do niczego – ani do ślubu, ani do aborcji, ani do oddania dziecka. Pozwoliłam jej podjąć własną decyzję.
Przez całą ciążę starałam się być przy niej. Chodziłam z nią na badania, gotowałam jej ulubione zupy i kupowałam śpioszki dla wnuczki. Paweł coraz częściej znikał na całe noce pod pretekstem pracy. Julia tłumaczyła go przed sobą i przede mną. – On się boi odpowiedzialności, ale się ogarnie – powtarzała jak mantrę. Widziałam jednak w jej oczach niepewność i smutek.
Po narodzinach Zosi wszystko się zmieniło. Julia rzuciła studia, bo nie miała komu zostawić dziecka. Paweł coraz rzadziej pojawiał się w domu, a kiedy już był, kłócili się o pieniądze i obowiązki. Próbowałam pomagać – zabierałam Zosię na spacery, gotowałam obiady, czasem nawet sprzątałam ich mieszkanie. Ale czułam się coraz bardziej bezradna. Julia była zmęczona i rozdrażniona. Często płakała po nocach, myśląc, że nie słyszę.
Pewnego dnia przyszła do mnie z walizką i dzieckiem na ręku. – Mamo, nie daję rady – wyszeptała przez łzy. Przytuliłam ją mocno i pozwoliłam zostać tak długo, jak będzie potrzebowała. Paweł nie zadzwonił ani razu przez dwa tygodnie. Julia zaczęła szukać pracy przez internet, ale bez wykształcenia i z małym dzieckiem było to prawie niemożliwe.
W domu atmosfera była napięta. Moja mama – babcia Julii – powtarzała mi: „Trzeba było ją pilnować! Za moich czasów dziewczyna najpierw kończyła szkołę!” Czułam się rozdarta między lojalnością wobec córki a poczuciem winy wobec własnej matki. Każda rozmowa kończyła się kłótnią lub łzami.
Julia była coraz bardziej zamknięta w sobie. Zosia płakała po nocach, a ja słyszałam przez ścianę cichy szloch mojej córki. Próbowałam z nią rozmawiać:
– Może wrócisz na studia? Pomogę ci z Zosią.
– Nie dam rady, mamo… Nie mam siły nawet myśleć o przyszłości.
– Może porozmawiasz z Pawłem? Może coś się zmieni?
– On już nie chce mieć z nami nic wspólnego.
Czułam narastającą bezsilność. Zawsze wierzyłam, że matka powinna wspierać dziecko w każdej sytuacji, ale teraz zaczęłam się zastanawiać: czy powinnam była bardziej ingerować? Czy powinnam była postawić warunki? Może gdybym wtedy powiedziała stanowczo „nie”, Julia nie rzuciłaby studiów? Może gdybym wymusiła na Pawle ślub albo większą odpowiedzialność… Ale przecież nie mogłam decydować za nią.
Któregoś wieczoru usiadłyśmy razem przy kuchennym stole. Julia wyglądała na starszą niż swoje dwadzieścia cztery lata. Miała podkrążone oczy i drżące dłonie.
– Mamo… Przepraszam cię za wszystko – wyszeptała nagle.
– Za co mnie przepraszasz? – zapytałam zdziwiona.
– Za to, że zawiodłam twoje oczekiwania…
– Nie zawiodłaś mnie. Jesteś moją córką i zawsze będę cię kochać.
Objęłyśmy się wtedy mocno i obie płakałyśmy długo w milczeniu.
Minęło kilka miesięcy. Julia powoli zaczęła stawać na nogi – znalazła pracę w kawiarni niedaleko domu, zapisała Zosię do żłobka. Czasem wracały do niej stare lęki i żal do Pawła, który ostatecznie wyjechał za granicę i zerwał kontakt. Ja starałam się być przy niej tak bardzo, jak tylko mogłam – bez oceniania i bez narzucania swojego zdania.
Ale wciąż wracam myślami do tamtych dni pełnych łez i rozczarowań. Czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy matka powinna pozwolić dziecku uczyć się na własnych błędach, nawet jeśli serce pęka z bezsilności? Czasem patrzę na Julię i Zosię i zastanawiam się: czy miłość to pozwolenie na upadek czy trzymanie za rękę do końca? Co wy byście zrobili na moim miejscu?