Gorzka prawda o szczęściu: Historia jednej rodziny z Mazur

Zacznę od końca, bo to właśnie wtedy, w kuchni pachnącej świeżym chlebem i kawą zbożową, usłyszałem głos, którego nie słyszałem od dwudziestu lat. „Cześć, Krzysiek…” – powiedział cicho, a ja upuściłem kubek, który roztrzaskał się na płytkach. To był mój brat – ten sam, który zniknął po rodzinnej awanturze, zostawiając nas z matką na pastwę losu. Ale zanim do tego doszło, muszę opowiedzieć wam wszystko od początku.

Mój ojciec, Stanisław, był człowiekiem twardym jak mazurski kamień. Pracował w tartaku w Piszu, a wieczorami lubił wypić z sąsiadami. Matka, Teresa, była jego przeciwieństwem – cicha, zamyślona, zawsze z książką w ręku. Mieliśmy niewielki dom pod lasem, gdzie zimą śnieg zasypywał drogę tak, że przez tydzień nie można było wyjechać do miasta. Było nas troje dzieci: ja – Krzysztof, mój starszy brat Marek i młodsza siostra Ania.

Pamiętam ten dzień jak dziś. Była jesień 1997 roku. Ojciec wrócił do domu późno i pijany. W kuchni wybuchła kłótnia – o pieniądze, o to, że Marek nie chce iść do technikum leśnego, tylko marzy o muzyce i gitarze. Ojciec krzyczał:

– Ty będziesz grał? Na czym? Na nosie wszystkim? Do roboty się weź!

Marek rzucił gitarą o ścianę i wybiegł z domu. To był ostatni raz, kiedy widzieliśmy go przez wiele lat.

Matka zamknęła się w sobie. Przestała śpiewać przy gotowaniu, przestała czytać na głos Ani bajki. Ojciec coraz częściej znikał na całe noce. W końcu pewnego dnia nie wrócił wcale. Policja znalazła jego kurtkę nad jeziorem Nidzkim. Ciała nigdy nie odnaleziono.

Zostaliśmy sami. Ja miałem wtedy szesnaście lat i musiałem szybko dorosnąć. Pracowałem dorywczo u sąsiadów przy sianokosach, żeby było na chleb i zeszyty dla Ani. Matka zaczęła sprzątać w pensjonacie nad jeziorem. Ludzie gadali różne rzeczy – że ojciec uciekł do Niemiec, że Marek wpadł w złe towarzystwo w Warszawie.

Przez lata pisałem listy do Marka – na adres ciotki w Olsztynie, do znajomych w stolicy, nawet do schroniska dla bezdomnych. Bez odpowiedzi. Ania dorastała szybciej niż powinna. W ósmej klasie zaczęła się buntować – wracała późno do domu, przynosiła jedynki z matematyki. Matka płakała nocami.

Pewnego dnia Ania wróciła pobita. Okazało się, że chłopak, z którym się spotykała – syn lokalnego biznesmena – uderzył ją po kłótni o pieniądze. Poszedłem do niego z kolegą i… nie powiem wam wszystkiego, ale skończyło się na pogotowiu i policji. Matka musiała sprzedać obrączkę po babci na adwokata.

Wtedy właśnie poczułem pierwszy raz prawdziwą nienawiść do Marka. Gdyby był z nami, może wszystko potoczyłoby się inaczej. Może ojciec by nie zniknął? Może matka nie musiałaby pracować po nocach?

Minęły lata. Ania wyjechała na studia do Gdańska i tam została – rzadko dzwoniła, jeszcze rzadziej przyjeżdżała. Matka zachorowała na serce. Ja zostałem w domu – pracowałem jako kierowca autobusu szkolnego i dbałem o ogród. Samotność bolała coraz bardziej.

W 2017 roku matka dostała udaru. Przez pół roku walczyliśmy o jej życie – ja i sąsiadka pani Zofia, która pomagała mi przy lekach i rehabilitacji. Ania przyjechała tylko raz – na pogrzeb.

Po pogrzebie usiadłem sam przy stole i patrzyłem na stare zdjęcia rodzinne. Znalazłem list od Marka – sprzed lat, nigdy nieotwarty. „Krzysiek, przepraszam…” – zaczynał się list. Pisał o tym, że mieszka w Berlinie, że gra na ulicy i czasem śpi pod mostem. Prosił o wybaczenie.

Przez kilka miesięcy nie mogłem spać spokojnie. W końcu postanowiłem go odnaleźć. Pojechałem do Berlina – spałem w tanich hostelach, chodziłem po dworcach i parkach z jego zdjęciem. Ludzie patrzyli na mnie jak na wariata.

Wróciłem z niczym.

Aż pewnego dnia zadzwonił telefon stacjonarny – ten stary bakelitowy aparat po dziadku.

– Dzień dobry… Czy to dom państwa Nowaków? – zapytał męski głos z lekkim akcentem.
– Tak… Słucham?
– Tu Marek… Twój brat.

Nie mogłem oddychać.

Spotkaliśmy się tydzień później w naszej kuchni. Marek był wychudzony, siwy, miał blizny na rękach i spojrzenie człowieka, który widział za dużo zła.

– Dlaczego nie wróciłeś wcześniej? – zapytałem przez łzy.
– Bałem się… Wstydu… Tego wszystkiego… Ojca…
– On już dawno nie żyje.
– Wiem… Słyszałem od ludzi w Piszu… Ale nie miałem odwagi spojrzeć wam w oczy.

Siedzieliśmy długo w ciszy. Potem Marek wyjął stary zeszyt z nutami.
– Zawsze chciałeś posłuchać mojej muzyki…
Zagrał mi piosenkę o domu nad jeziorem i matce czekającej przy oknie.

Wtedy poczułem coś dziwnego – ulgę pomieszaną z żalem za straconymi latami.

Dziś Marek mieszka kilka domów dalej ze swoją żoną Niemką i dwójką dzieci. Ania czasem przyjeżdża z wnukami na wakacje nad jezioro. Ja nadal jestem sam – ale już nie czuję pustki tak jak kiedyś.

Często myślę: czy to był szczęśliwy zbieg okoliczności? Czy może kara za błędy naszych rodziców? Czy można przebaczyć wszystko?

A wy – czy wierzycie w szczęśliwe zakończenia? Czy raczej w to, że każdy musi sam napisać swój finał?