Chciałam córkę, a Bóg dał mi syna. I na jego ślubie płakałam…
Wszystko zaczęło się w ten jeden, upalny sierpniowy dzień, kiedy sala weselna wypełniona była śmiechem, muzyką i zapachem świeżych kwiatów. Siedziałam w kącie, przy stole dla rodziców, i czułam, jak łzy spływają mi po policzkach. Goście myśleli, że płaczę ze wzruszenia, ale tylko ja wiedziałam, że to łzy żalu i samotności. Mój jedyny syn, Michał, właśnie żenił się z kobietą, której nie potrafiłam zaakceptować. I choć wszyscy wokół świętowali, ja czułam, jakby ktoś wyrywał mi serce.
Od dziecka marzyłam o córce. W mojej rodzinie kobiety zawsze trzymały się razem – mama, ciocia, babcia. Wspólne gotowanie, plotki, wyjazdy na działkę. Wyobrażałam sobie, że kiedyś będę czesać włosy mojej małej dziewczynki, uczyć ją piec szarlotkę, dzielić się sekretami. Nawet imię miałam wybrane – Lena. Ale kiedy po raz pierwszy usłyszałam bicie serca mojego dziecka na USG, lekarz powiedział: „Chłopiec”. Uśmiechnęłam się wtedy do męża, ale w środku coś we mnie pękło. Przez całą ciążę powtarzałam sobie: „Najważniejsze, żeby był zdrowy”.
Michał był cudownym dzieckiem. Wrażliwy, czuły, zawsze przytulał się do mnie przed snem. Ale im był starszy, tym bardziej oddalał się ode mnie. Mój mąż, Andrzej, powtarzał: „Chłopak musi być twardy, nie możesz go tak niańczyć”. A ja nie umiałam inaczej. Moja mama, Zofia, patrzyła na mnie z politowaniem: „Syn to dla żony, córka dla matki. Zobaczysz, jak dorośnie, zostaniesz sama”.
Nie chciałam w to wierzyć. Starałam się być najlepszą matką, jaką potrafiłam. Michał był moim oczkiem w głowie. Kiedy miał 12 lat, Andrzej odszedł do innej kobiety. Zostałam sama z synem i kredytem na mieszkanie. Pracowałam w szkole jako polonistka, dorabiałam korepetycjami, byleby Michałowi niczego nie brakowało. Ale on coraz częściej zamykał się w swoim pokoju, słuchał muzyki, grał na komputerze. Próbowałam rozmawiać, ale słyszałam tylko: „Mamo, daj mi spokój”.
Najgorsze przyszło w liceum. Michał zakochał się w dziewczynie z klasy – Julii. Była piękna, pewna siebie, z bogatego domu. Kiedy pierwszy raz ją poznałam, poczułam ukłucie zazdrości. Miała wszystko, o czym ja marzyłam – urodę, pieniądze, rodzinę, która ją wspierała. Michał przynosił jej kwiaty, pisał wiersze, a ja patrzyłam, jak oddaje jej całe swoje serce. Pewnego wieczoru usłyszałam ich rozmowę przez uchylone drzwi:
– Michał, twoja mama jest trochę… dziwna. Zawsze patrzy na mnie tak, jakby mnie nie lubiła.
– Nie przejmuj się, ona po prostu jest samotna. Zawsze chciała córkę.
– Ale przecież ma mnie! – zaśmiała się Julia.
Zamknęłam wtedy drzwi i długo płakałam w łazience. Wiedziałam, że tracę syna, a nie zyskuję córki.
Po maturze Michał wyprowadził się do Warszawy na studia. Dzwonił rzadko, odwiedzał jeszcze rzadziej. Zostawałam sama w pustym mieszkaniu, a echo jego dziecięcego śmiechu odbijało się od ścian. Mama miała rację – zostałam sama. Próbowałam zapełnić pustkę pracą, spotkaniami z koleżankami, ale nic nie pomagało. Każde święta spędzałam sama lub z mamą, która coraz częściej chorowała.
Cztery lata później Michał zadzwonił niespodziewanie:
– Mamo, mam dla ciebie wiadomość. Żenię się.
– Z Julią? – zapytałam, choć znałam odpowiedź.
– Tak. Chciałbym, żebyś była ze mną w tym dniu.
Przygotowania do ślubu były dla mnie koszmarem. Julia i jej matka, pani Renata, wszystko organizowały – od menu po dekoracje. Mnie pytano tylko o listę gości z mojej strony. Czułam się zbędna. Kiedy zaproponowałam, żebyśmy upiekły razem tort, Julia spojrzała na mnie z wyższością:
– Zamawiamy w cukierni, mamo. Po co się męczyć?
Wtedy pierwszy raz nazwała mnie „mamo”. Ale zabrzmiało to sztucznie, jakby chciała mi coś udowodnić. W noc przed ślubem nie mogłam spać. Przewracałam się z boku na bok, wspominając dzieciństwo Michała. Jego pierwsze kroki, pierwsze słowa, pierwszą gorączkę. I nagle dotarło do mnie, że już nigdy nie będę najważniejszą kobietą w jego życiu.
Na ślubie siedziałam obok mamy Julii. Uśmiechała się szeroko do wszystkich, opowiadała anegdoty o córce. Ja milczałam. Kiedy przyszedł czas na pierwszy taniec, Michał podszedł do mnie:
– Mamo, zatańczysz ze mną?
Wstałam i pozwoliłam się poprowadzić na parkiet. W jego oczach zobaczyłam łzy.
– Dziękuję ci za wszystko – wyszeptał.
– Kocham cię, synku – odpowiedziałam drżącym głosem.
Po tańcu wróciłam do stołu i już nie mogłam powstrzymać łez. Goście myśleli, że płaczę ze szczęścia. Ale ja czułam się opuszczona.
Po weselu wróciłam do pustego mieszkania. Przez kilka tygodni nie mogłam dojść do siebie. Julia nie dzwoniła, Michał był zajęty nowym życiem. Mama zmarła miesiąc po ślubie syna. Zostałam zupełnie sama.
Pewnego dnia zadzwoniła Julia:
– Pani Anno, czy może pani przyjechać? Michał jest w delegacji, a ja mam grypę.
Pojechałam. Zrobiłam jej rosół, przyniosłam leki. Leżała w łóżku, blada i słaba. Usiadłam przy niej i pogładziłam po włosach. Poczułam coś dziwnego – może to był początek akceptacji?
– Dziękuję, że pani przyjechała – powiedziała cicho. – Moja mama jest teraz na Teneryfie z nowym partnerem. Zawsze była bardziej zajęta sobą niż mną.
Spojrzałam na nią inaczej. Może i ona czuła się samotna?
Od tego dnia coś się zmieniło. Julia zaczęła dzwonić częściej, zapraszała mnie na obiady. Kiedy zaszła w ciążę, to mnie poprosiła o pomoc przy urządzaniu pokoiku dla dziecka. Michał był coraz bardziej zapracowany, a my spędzałyśmy razem coraz więcej czasu.
Kiedy urodziła się ich córka, Hania, Julia podała mi ją jako pierwszej:
– Chciałabym, żeby miała z panią taką więź, jakiej ja nigdy nie miałam z własną mamą.
Wtedy zrozumiałam, że dostałam coś więcej niż córkę – dostałam szansę na nową rodzinę. Hania była moim oczkiem w głowie. Często zostawała u mnie na noc, razem piekłyśmy ciasta, uczyłam ją czytać.
Michał z czasem zaczął doceniać moją obecność. Przychodził z Hanią na spacery, dzwonił z pytaniami o przepisy. Julia stała się dla mnie jak córka – czasem się kłóciłyśmy, czasem śmiałyśmy do łez.
Dziś wiem, że życie potrafi zaskoczyć. Czasem dostajemy nie to, czego chcemy, ale to, czego naprawdę potrzebujemy. Moja rodzina wygląda inaczej niż sobie wyobrażałam, ale jest pełna miłości.
Patrzę na Hanię bawiącą się w ogrodzie i myślę: czy naprawdę można być samotnym, mając wokół siebie tyle serc? Czy to my wybieramy rodzinę, czy ona wybiera nas?