Za późno na przebaczenie: Historia Danuty Kowalskiej

— Danusia, jakaś kobieta tu do ciebie przychodziła — głos pani Zofii, mojej sąsiadki z drugiego piętra, jeszcze dźwięczał mi w uszach. Stałam przy oknie, patrząc, jak dozorca zgarnia ostatnie żółte liście spod klatki. Październik był w tym roku wyjątkowo deszczowy, a liście przyklejały się do mokrego asfaltu, jakby nie chciały rozstać się z ziemią. W dłoni ściskałam pogniecioną kartkę, którą sąsiadka wręczyła mi godzinę temu. „Musimy porozmawiać. To ważne. — Anna”.

Anna. Imię, które przez lata próbowałam wymazać z pamięci. Moja córka. Ta, która wyjechała do Warszawy, zostawiając mnie samą z ojcem, kiedy miałam największe kłopoty. Ta, która nie odbierała telefonów przez trzy lata, a potem przysłała tylko krótką wiadomość na święta: „Wesołych Świąt, mama”. Zawsze byłam dla niej zbyt surowa? Zbyt wymagająca? Czy to ja popełniłam błąd, czy ona?

Pamiętam ten dzień, kiedy wyprowadziła się z domu. Krzyczałyśmy na siebie w kuchni, a zapach przypalonego mleka unosił się w powietrzu. — Nie rozumiesz mnie! — wrzasnęła Anna, trzaskając drzwiami. — Nigdy nie próbowałaś mnie zrozumieć! — A ty nigdy nie próbowałaś być odpowiedzialna! — odpowiedziałam równie głośno. Potem długo płakałam w łazience, żeby mąż nie widział.

Od tamtej pory wszystko się zmieniło. Mąż, Andrzej, zamknął się w sobie. Przestał rozmawiać o Ani, jakby jej nie było. Ja próbowałam dzwonić, pisać listy, ale zawsze wracały nieodebrane. W pracy byłam coraz bardziej rozkojarzona. Koleżanki pytały: — Co się dzieje, Danusiu? — Nic, wszystko w porządku — odpowiadałam z wymuszonym uśmiechem.

Dziś jednak coś się zmieniło. Anna była tu, pod moimi drzwiami. Nie miałam odwagi otworzyć, kiedy zadzwoniła domofonem. Stałam za drzwiami, słysząc jej głos: — Mamo? To ja… Anna… Proszę, otwórz… Ale nie mogłam. Strach i żal ścisnęły mi gardło. Przecież tyle razy wyobrażałam sobie tę chwilę. Co jej powiem? Czy będę umiała spojrzeć jej w oczy?

Wróciłam do kuchni i usiadłam przy stole. Na stole leżały stare zdjęcia — Anna jako mała dziewczynka na rowerze, Anna z pierwszym świadectwem z czerwonym paskiem, Anna na studniówce w granatowej sukience. Zawsze była ambitna, uparta, chciała udowodnić wszystkim, że potrafi więcej niż inni. Może dlatego tak często się kłóciłyśmy.

Nagle zadzwonił telefon. Numer nieznany. Przez chwilę wahałam się, ale odebrałam.
— Mamo? To ja…
Głos drżał jej jak wtedy, gdy była mała i bała się burzy.
— Aniu…
— Musimy porozmawiać. Proszę…
— Nie wiem, czy potrafię…
— Mamo, proszę…
Rozłączyła się.

Siedziałam tak przez długą chwilę, patrząc na swoje dłonie. Zawsze były spracowane, popękane od detergentów i zimnej wody. Pracowałam całe życie w szpitalu jako salowa. Nie miałam czasu na marzenia, na czułości. Może dlatego Anna uciekła? Może szukała ciepła gdzie indziej?

Wieczorem przyszedł Andrzej. Zmęczony po pracy, jak zwykle rzucił torbę na krzesło i nalał sobie herbaty.
— Była tu dziś Anna — powiedziałam cicho.
Zamarł z kubkiem w dłoni.
— I co?
— Nie otworzyłam…
— Danuta…
— Nie mogłam…
Usiadł naprzeciwko mnie i przez chwilę milczeliśmy.
— Może powinnaś…
— A może ona powinna przeprosić pierwsza? — przerwałam mu ostro.
— Danusia… To nasza córka…
— Ale to ona nas zostawiła!
Andrzej spuścił wzrok.

Noc była niespokojna. Śniło mi się, że Anna stoi pod naszym blokiem i płacze. Woła mnie, ale nie mogę zejść na dół. Nogi mam ciężkie jak z ołowiu. Budzę się zlana potem.

Następnego dnia rano znalazłam pod drzwiami kolejną kartkę: „Mamo, proszę, spotkajmy się w parku o 16:00”. Przez cały dzień chodziłam jak struta. W pracy pomyliłam leki pacjentom, dostałam burę od przełożonej. W końcu wyszłam wcześniej i poszłam do parku.

Anna już tam była. Siedziała na ławce pod kasztanowcem, skulona w płaszczu.
— Cześć, mamo — powiedziała cicho.
Usiadłam obok niej, ale nie mogłam na nią spojrzeć.
— Dlaczego teraz? — zapytałam.
— Bo jestem chora…
Zamarłam.
— Co?
— Mam raka… Lekarze mówią, że jest późno…
Poczułam, jak świat usuwa mi się spod nóg.
— Dlaczego mi nie powiedziałaś?
— Bałam się… Bałam się twojego gniewu…
Popłakałyśmy się obie.

Przez następne tygodnie jeździłyśmy razem do szpitala na chemioterapię. Anna była słaba, ale dzielna. Czasem rozmawiałyśmy godzinami o przeszłości, czasem milczałyśmy. Próbowałyśmy odbudować to, co straciłyśmy przez lata milczenia i dumy.

Ale czasu było za mało. Anna odeszła w grudniu, tuż przed świętami. Zostałam sama z pustym mieszkaniem i tysiącem niewypowiedzianych słów.

Czasem patrzę przez okno na mokre liście i pytam siebie: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy przebaczenie zawsze przychodzi za późno? A może to my sami zamykamy sobie drogę do szczęścia?