Samotność matki: Historia Marii z Krakowa

— Mamo, nie mogę teraz rozmawiać, mam ważne spotkanie — głos Agaty, mojej najstarszej córki, był chłodny i zniecierpliwiony. Słyszałam w tle gwar biura, a potem szybkie: — Oddzwonię później. — I cisza. Odłożyłam telefon na stół, patrząc przez okno na szare, krakowskie niebo. W tej chwili poczułam się tak bardzo sama, jak nigdy wcześniej.

Cztery dzieci. Cztery serca, które nosiłam pod swoim. Każde z nich inne, każde tak bardzo wyczekane. Kiedy byłam młoda, wydawało mi się, że rodzina to najważniejsza rzecz na świecie. Zawsze powtarzałam: „Dzieci są sensem życia”. Oddałam im wszystko: swoje zdrowie, młodość, marzenia o podróżach, nawet miłość do malowania, którą porzuciłam, bo nie było czasu. Mąż, Andrzej, zmarł wcześnie — miał zaledwie pięćdziesiąt lat. Zostałam sama z czwórką dzieci i kredytem na mieszkanie. Pracowałam na dwa etaty, żeby niczego im nie zabrakło. Często nie spałam po nocach, martwiąc się, czy starczy na zeszyty, czy będą miały co jeść na śniadanie.

Pamiętam, jak Agata płakała, bo nie mogłam kupić jej wymarzonej sukienki na studniówkę. Jak Tomek trzaskał drzwiami, bo nie pozwoliłam mu jechać na koncert do Warszawy. Jak Ola zamykała się w łazience i godzinami nie wychodziła, bo pokłóciła się z koleżanką. Jak najmłodszy, Michał, przychodził do mojego łóżka w nocy, bo bał się burzy. Byłam dla nich wszystkim: matką, ojcem, przyjaciółką, powierniczką. I zawsze myślałam, że kiedyś mi się to zwróci. Że kiedy będę stara i słaba, oni będą przy mnie.

A teraz? Agata mieszka w Warszawie, robi karierę w korporacji. Tomek wyjechał do Irlandii, rzadko dzwoni, a kiedy już to robi, rozmowa trwa najwyżej pięć minut. Ola wyszła za mąż za lekarza i mieszka pod Poznaniem. Michał… Michał jest najbliżej, ale i tak widujemy się raz na kilka miesięcy. Każde z nich ma swoje życie, swoje sprawy, swoje problemy. A ja? Ja mam tylko wspomnienia.

Czasem próbuję sobie tłumaczyć: „Takie czasy, wszyscy są zabiegani”. Ale kiedy przychodzi wieczór i siadam sama przy stole, czuję w sercu pustkę. Przypominam sobie święta, kiedy dom był pełen śmiechu, zapachu pierników i kłótni o to, kto dostanie większy kawałek makowca. Teraz święta spędzam sama. Dzieci dzwonią z życzeniami, czasem wyślą paczkę z prezentami. Ale to nie to samo.

Najbardziej boli mnie obojętność. Kiedy zachorowałam na zapalenie płuc, leżałam w łóżku przez tydzień. Nikt nie przyszedł. Nikt nie zapytał, czy czegoś potrzebuję. Sąsiadka Zosia przyniosła mi rosół i zakupy. Dzieci dowiedziały się o wszystkim po fakcie — nie chciałam ich martwić. Ale czy naprawdę nie zauważyli, że coś jest nie tak? Czy nie czują, że ich matka starzeje się i potrzebuje wsparcia?

Czasem dzwonię do nich bez powodu. Po prostu chcę usłyszeć ich głos. Ale oni są zajęci. Agata zawsze spieszy się na spotkanie. Tomek mówi: „Mamo, oddzwonię później” — ale nigdy nie oddzwania. Ola rozmawia ze mną tylko o dzieciach i swoim mężu. Michał… Michał jeszcze czasem zapyta: „Mamo, jak się czujesz?” Ale wiem, że robi to z poczucia obowiązku.

Pewnego dnia zebrałam się na odwagę i napisałam do nich wszystkich wiadomość: „Chciałabym was zobaczyć. Może przyjedziecie na niedzielny obiad?” Czekałam na odpowiedź cały dzień. Agata odpisała: „Nie dam rady w tym miesiącu, mam delegację”. Tomek: „Może w przyszłym roku przylecę”. Ola: „Dzieci mają zajęcia dodatkowe”. Tylko Michał napisał: „Postaram się być”.

W niedzielę ugotowałam rosół i upiekłam szarlotkę — tak jak kiedyś. Michał przyszedł na chwilę, zjadł obiad w pośpiechu i powiedział: „Mamo, muszę lecieć, mam spotkanie z klientem”. Uśmiechnęłam się i powiedziałam: „Rozumiem”. Ale w środku czułam się tak, jakby ktoś wyrwał mi serce.

Wieczorem zadzwoniła Zosia: — Mario, dlaczego płaczesz?
— Bo chyba już nikomu nie jestem potrzebna — odpowiedziałam przez łzy.
— Nie mów tak. Masz dzieci, masz wnuki.
— Ale czy mam je naprawdę? — zapytałam. — Czy tylko na zdjęciach i w telefonie?

Zosia milczała przez chwilę, a potem powiedziała: — Może powinnaś im powiedzieć, co czujesz?

Ale jak mam im powiedzieć? Przecież nie chcę być ciężarem. Nie chcę być tą starą matką, która narzeka i wymusza uwagę. Przez całe życie uczyłam ich samodzielności, niezależności. Może to był błąd? Może powinnam była bardziej walczyć o siebie?

Czasem myślę o tym, jak wyglądałoby moje życie, gdybym nie miała dzieci. Może byłabym samotna tak samo, ale przynajmniej nie miałabym złudzeń. A może… może po prostu za dużo oczekuję? Przecież każdy ma swoje życie.

Ale czy naprawdę tak musi być? Czy matka, która oddała wszystko swoim dzieciom, zasługuje na samotność? Czy to jest sprawiedliwe? Patrzę na stare zdjęcia — uśmiechnięte twarze moich dzieci, moje młode oczy pełne nadziei. I pytam siebie: gdzie popełniłam błąd? Czy można było inaczej wychować dzieci? Czy można było uratować rodzinę przed rozpadem?

Dziś jestem sama. Mam 68 lat i coraz mniej sił. Czasem boję się przyszłości — kto poda mi szklankę wody, gdy zachoruję? Kto przyjdzie na mój pogrzeb? Czy ktoś będzie za mną tęsknił?

Może powinnam pogodzić się z losem i nauczyć się żyć dla siebie? Ale jak to zrobić po tylu latach życia dla innych? Czy samotność to kara za miłość bez granic? A może to po prostu cena macierzyństwa?

Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: „Mario, czy jesteś szczęśliwa?” I nie potrafię odpowiedzieć. Może wy mi powiecie: czy matka powinna oczekiwać wdzięczności od swoich dzieci? Czy samotność na starość to nasz los? Co wy byście zrobili na moim miejscu?