Dwa lata później: Wyszłam za rozwodnika, a teraz składam pozew o rozwód – jego córka i nasze marzenia w kawalerce

— Znowu zostawiłaś moje rzeczy na podłodze! — krzyknęła Zuzia, trzaskając drzwiami naszej mikroskopijnej łazienki. Stałam przy kuchence, mieszając zupę, która i tak nikomu nie smakowała. W tej chwili miałam ochotę rzucić wszystko i wybiec na klatkę schodową, byle tylko nie słyszeć kolejnych pretensji.

Dwa lata temu byłam pewna, że miłość pokona wszystko. Paweł był rozwiedziony, miał dziesięcioletnią córkę z pierwszego małżeństwa, ale kiedy patrzył na mnie tymi swoimi ciepłymi oczami, wierzyłam, że razem stworzymy coś pięknego. Wynajęliśmy kawalerkę na Pradze — ciasną, ale naszą. Marzyliśmy o wspólnych podróżach, o własnym mieszkaniu i może nawet o dziecku. Wszystko zmieniło się, gdy Zuzia zamieszkała z nami na stałe.

— Musisz zrozumieć, ona przeżywa trudny czas — powtarzał Paweł, kiedy po raz kolejny płakałam w łazience. — Dla niej to też jest nowe.

Ale czy ktoś pytał mnie, jak się czuję? Czy ktoś widział moje łzy w poduszkę po kolejnej awanturze o to, że nie mam prawa dotykać jej rzeczy? Zuzia była jak cień poprzedniego życia Pawła — zawsze obecna, zawsze pierwsza. Nawet wtedy, gdy próbowałam być dla niej dobra.

Pamiętam pierwszy wieczór, kiedy została u nas na noc. Przyniosła ze sobą ogromną walizkę i jeszcze większy bagaż żalu do świata. — Nie jestem twoją mamą — powiedziałam jej cicho, kiedy patrzyła na mnie z niechęcią. — Wiem — odpowiedziała lodowato. — I nigdy nie będziesz.

Od tamtej pory wszystko było nie tak. Każdy mój gest odbierany był jako atak. Każde słowo — jako próba zastąpienia jej matki. Paweł stawał między nami jak sędzia, ale zawsze wydawało mi się, że jego serce bije mocniej dla niej. Może to naturalne? Może tak właśnie wygląda życie w patchworkowej rodzinie?

Z czasem kawalerka zaczęła się kurczyć. Każdy kąt był polem bitwy: o miejsce na półce, o godzinę w łazience, o ciszę wieczorem. Marzenia o wspólnych śniadaniach zamieniły się w ciche posiłki przy stole, gdzie nikt nie patrzył sobie w oczy.

Najgorsze były weekendy. Zuzia zamykała się w swoim kącie z telefonem i słuchawkami na uszach. Paweł próbował nas godzić: — Może pójdziemy razem do kina? — Ale ona tylko wzruszała ramionami. Ja czułam się jak intruz we własnym domu.

Pewnego wieczoru usłyszałam ich rozmowę przez cienką ścianę:
— Tata, czemu musimy tu mieszkać? Nie lubię jej.
— Zuzia… Staraj się ją zrozumieć. Ona też się stara.
— Wcale nie! Udaje tylko!

Wtedy coś we mnie pękło. Przestałam się starać. Przestałam gotować jej ulubione naleśniki i pytać o szkołę. Zaczęłam wychodzić z domu coraz częściej — do pracy, do koleżanek, byle dalej od tej dusznej atmosfery.

Paweł zauważył zmianę:
— Co się z tobą dzieje? Przecież obiecałaś, że będziemy rodziną.
— Ale ja już nie mam siły…

W pracy koleżanki patrzyły na mnie ze współczuciem:
— Po co ci to było? Mogłaś mieć spokojne życie…

Ale ja chciałam wierzyć w naszą miłość. Chciałam wierzyć, że dam radę. Tylko że każdego dnia czułam się coraz bardziej samotna.

W końcu przyszedł ten dzień. Zuzia wróciła ze szkoły naburmuszona i rzuciła plecak na środek pokoju.
— Możesz chociaż raz posprzątać po sobie? — zapytałam zmęczonym głosem.
— Nie jesteś moją matką! — wrzasnęła i wybiegła z mieszkania.

Paweł spojrzał na mnie z wyrzutem:
— Musiałaś ją prowokować?

Wtedy poczułam, że już nie mam siły walczyć o coś, co nigdy nie było moje. Spakowałam kilka rzeczy i wyszłam na klatkę schodową. Siedziałam tam długo, płacząc cicho.

Dziś siedzę przy kuchennym stole i piszę pozew o rozwód. Dwa lata temu byłam pewna, że miłość wystarczy. Ale czy naprawdę można być szczęśliwym w świecie cudzych dzieci i niespełnionych marzeń?

Może powinnam była wcześniej postawić granice? Może powinnam była bardziej walczyć o siebie? Czy ktoś z was też czuł się kiedyś obcy we własnym domu?