Jak modlitwa pomogła mi przetrwać małżeństwo, które mnie niszczyło: Moja historia o wierze, poświęceniu i nowym początku
– Znowu wracasz tak późno? – głos Marka odbił się echem w ciasnej kuchni, gdy tylko przekroczyłam próg mieszkania. W dłoniach ściskałam torbę z zakupami i czułam, jak drżą mi palce. Była 21:30, wróciłam prosto z drugiej zmiany w sklepie spożywczym. – Pracuję, żebyśmy mieli za co żyć – odpowiedziałam cicho, nie patrząc mu w oczy.
– Gdybyś była lepszą żoną, nie musiałabyś tyle pracować – rzucił z pogardą, odwracając się do telewizora. Wtedy poczułam znajome ukłucie w sercu. To był już czwarty rok naszego małżeństwa i czwarty rok mojej samotności.
Marek kiedyś był inny. Poznaliśmy się na studiach w Krakowie, zakochaliśmy się szybko i równie szybko pobraliśmy. Wszyscy mówili: „Taki przystojny, taki ambitny!” Ale po ślubie coś się zmieniło. Zaczął pić, tracił kolejne prace, a ja… ja musiałam przejąć wszystko. Rachunki, zakupy, sprzątanie, gotowanie. On tylko spał do południa i narzekał na cały świat.
Najgorsze były wieczory. Kiedy dzieci już spały, a ja siadałam na kanapie z kubkiem herbaty, czułam się jak cień samej siebie. Często płakałam po cichu, żeby nie obudzić synka i córki. Modliłam się wtedy szeptem: „Boże, daj mi siłę. Nie dla mnie – dla nich.”
Moja mama powtarzała: „Małżeństwo to krzyż, trzeba go nieść.” Ale czy naprawdę miałam być sama w tym dźwiganiu? Czasem dzwoniłam do niej wieczorami:
– Mamo, nie daję już rady…
– Wytrzymaj jeszcze trochę, dziecko. Dla dzieci.
Ale ile można wytrzymać?
Pewnej nocy Marek wrócił pijany. Obudził mnie trzaskiem drzwi. – Gdzie są moje pieniądze?! – wrzeszczał. Dzieci zaczęły płakać. Próbowałam go uspokoić, ale on tylko krzyczał coraz głośniej. Wtedy po raz pierwszy pomyślałam o odejściu.
Następnego dnia poszłam do pracy z podkrążonymi oczami. Moja koleżanka Ania spojrzała na mnie uważnie:
– Coś się stało?
– Nic… Po prostu jestem zmęczona.
– Wiesz, że możesz ze mną pogadać?
Wtedy pękłam. Opowiedziałam jej wszystko – o Marku, o samotności, o strachu przed kolejnym dniem. Ania przytuliła mnie mocno.
– Nie jesteś sama. Może powinnaś porozmawiać z kimś jeszcze? Z księdzem? Psychologiem?
Wieczorem długo siedziałam w kuchni z różańcem w dłoni. Modliłam się za Marka, za dzieci, za siebie. Prosiłam Boga o znak – czy mam jeszcze walczyć? Czy już czas odejść?
Kilka dni później Marek przyszedł do domu wcześniej niż zwykle. Był trzeźwy, ale zimny jak lód.
– Znalazłem pracę w Niemczech. Wyjeżdżam za tydzień.
Nie wiedziałam, czy się cieszyć, czy płakać. Przez tydzień chodził po domu jak cień, nie odzywał się do mnie ani do dzieci. Kiedy wyjechał, poczułam ulgę… i pustkę.
Przez pierwsze tygodnie było ciężko. Dzieci pytały o tatę, a ja nie wiedziałam co odpowiedzieć. Pracowałam jeszcze więcej – rano sprzątałam biura, po południu stałam za ladą w sklepie. Wieczorami modliłam się o siłę.
Pewnego dnia dostałam list od Marka:
„Nie wrócę. Znalazłem kogoś innego.”
Zamarłam z kartką w ręku. Przez chwilę świat przestał istnieć.
Wtedy zadzwoniła mama:
– Jak się trzymasz?
– On odszedł…
– Może to lepiej? Teraz możesz zacząć żyć dla siebie i dzieci.
Poczułam ulgę i strach jednocześnie. Co dalej? Jak dam radę sama?
Zaczęły się plotki na osiedlu:
– Widzisz ją? Mąż ją zostawił.
– Pewnie sama sobie winna.
Przez kilka miesięcy żyłam jak w transie – praca, dom, dzieci, modlitwa. Ale powoli zaczęłam odzyskiwać siebie. Zaczęłam chodzić na spotkania dla samotnych matek w parafii. Poznałam inne kobiety z podobnymi historiami.
Któregoś wieczoru Ania zaprosiła mnie na kawę:
– Wiesz co? Jesteś silniejsza niż myślisz.
Spojrzałam na nią przez łzy:
– Nie wiem… Czasem mam wrażenie, że już nie mam siły.
– Masz dzieci i siebie. To wystarczy na początek.
Dziś mija dwa lata od tamtego dnia, kiedy Marek wyjechał. Mam własną firmę sprzątającą i choć bywa ciężko – jestem wolna od strachu. Dzieci śmieją się coraz częściej. Wieczorami modlę się już nie o przetrwanie, ale o wdzięczność za każdy nowy dzień.
Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: czy naprawdę trzeba było przejść przez tyle bólu, żeby odnaleźć siebie? Czy każda z nas musi najpierw upaść na samo dno, by potem nauczyć się latać? Jak wy myślicie – czy warto walczyć o coś za wszelką cenę?