Burza w domu: Dramat Zofii

— Otwieraj, żywo! — głos teściowej przebił się przez ciszę mojego mieszkania niczym piorun w środku letniej burzy. Przez chwilę miałam nadzieję, że to tylko sen, ale dzwonek rozbrzmiał ponownie, jeszcze głośniej i bardziej natarczywie. Leżałam w łóżku, próbując zebrać myśli po porannej krzątaninie. Ledwo odprowadziłam Marka na tramwaj, marząc o chwili ciszy, o kilku minutach tylko dla siebie. Ale los miał inne plany.

Otworzyłam drzwi. Na progu stała Barbara — wysoka, postawna kobieta o surowym spojrzeniu. Jej płaszcz był przemoczony od deszczu, a włosy przyklejone do czoła. W jednej ręce trzymała siatkę z zakupami, w drugiej parasolkę, która wyglądała jakby właśnie przeszła przez tornado.

— Co tak długo? — syknęła, wchodząc bez zaproszenia. — W tej klatce zawsze śmierdzi kapustą. Nie wiem, jak możecie tu mieszkać.

Zamknęłam drzwi i poczułam znajome ukłucie w żołądku. Barbara nigdy nie przychodziła bez powodu. Zawsze miała misję — naprawić coś w naszym życiu, skrytykować moje gotowanie albo podważyć każdą moją decyzję.

— Marek już wyszedł do pracy — powiedziałam cicho, próbując ukryć irytację.

— Wiem. Przyszłam do ciebie. Musimy porozmawiać.

Usiadła w salonie i zaczęła rozpakowywać zakupy na stole. Chleb, mleko, jakieś tanie parówki. Zawsze przynosiła coś ze sobą, jakby chciała pokazać, że potrafi lepiej zadbać o dom niż ja.

— Co się stało? — zapytałam, siadając naprzeciwko niej.

— Zofia, nie będę owijać w bawełnę. Marek mi powiedział, że znowu nie dostałaś pracy. Ile można czekać? On haruje od rana do nocy, a ty siedzisz tutaj i… co właściwie robisz?

Poczułam, jak policzki mi płoną. Szukałam pracy od miesięcy — po pandemii rynek był trudny, a ja czułam się coraz bardziej bezużyteczna. Każdego dnia wysyłałam CV, chodziłam na rozmowy, wracałam do domu z poczuciem porażki.

— Staram się… — zaczęłam.

— Starasz się? — przerwała mi ostro. — W twoim wieku kobiety mają już dzieci i stabilną pracę. A ty? Nawet wnuków nie mogę się doczekać!

Zacisnęłam pięści pod stołem. To był temat tabu. Od lat staraliśmy się z Markiem o dziecko, ale lekarze nie dawali nam nadziei. Barbara o tym wiedziała, ale nigdy nie potrafiła powstrzymać się od takich uwag.

— Proszę cię… — wyszeptałam, czując łzy pod powiekami.

— Nie płacz teraz! — rzuciła zniecierpliwiona. — Płaczem niczego nie załatwisz. Musisz wziąć się w garść! Może powinnaś wrócić do rodziców na wieś? Tam przynajmniej byłabyś komuś potrzebna.

Wstałam gwałtownie. Miałam ochotę krzyczeć, wyrzucić ją za drzwi. Ale wiedziałam, że Marek by tego nie zrozumiał. Był jedynakiem, zawsze stawiał matkę na pierwszym miejscu.

— Przepraszam, ale muszę wyjść — powiedziałam drżącym głosem i wybiegłam z mieszkania.

Deszcz lał jak z cebra. Szłam bez celu przez Planty, mijając ludzi skulonych pod parasolami. Czułam się niewidzialna — jakby cały świat toczył się beze mnie. W głowie słyszałam słowa Barbary: „W twoim wieku kobiety mają już dzieci…” Czy naprawdę byłam taka bezwartościowa?

Zadzwonił telefon. Marek.

— Gdzie jesteś? Mama mówiła, że wybiegłaś z domu jak wariatka.

— Potrzebuję chwili dla siebie — odpowiedziałam cicho.

— Znowu przesadzasz… Wiesz, że ona chce dobrze.

Chciał dobrze? Czy naprawdę ktoś jeszcze wierzył w te dobre intencje? Czy to normalne, że czuję się obca we własnym domu?

Wróciłam późnym popołudniem. Barbara już wyszła, zostawiając na stole kartkę: „Zostawiłam ci obiad w lodówce. Zastanów się nad sobą.” Usiadłam przy oknie i patrzyłam na mokre dachy Krakowa. Czułam się jak dziecko ukarane za coś, czego nie zrobiło.

Wieczorem Marek wrócił do domu. Próbował rozmawiać ze mną spokojnie:

— Zosiu… Mama jest trudna, wiem. Ale ona naprawdę chce nam pomóc.

— Pomóc? Czy ty słyszysz siebie? Ona mnie niszczy! Każdego dnia czuję się coraz mniej sobą…

Marek spuścił wzrok. Wiedziałam, że jest rozdarty między mną a matką. Ale ile jeszcze mogłam wytrzymać?

Tej nocy długo nie mogłam zasnąć. Myśli kłębiły mi się w głowie: czy jestem wystarczająco dobra? Czy kiedykolwiek będę szczęśliwa w tym domu?

Następnego dnia rano spojrzałam w lustro i zobaczyłam kobietę zmęczoną walką o akceptację. Postanowiłam napisać list do Barbary — nie po to, by ją zranić, ale by powiedzieć jej prawdę o moich uczuciach. Może nigdy go nie wyślę, ale musiałam wyrzucić z siebie ten ciężar.

„Droga Barbaro,
Nie jestem idealna i nigdy nie będę twoją wymarzoną synową. Ale kocham Marka i robię wszystko, by nasz dom był szczęśliwy. Twoje słowa ranią mnie bardziej niż myślisz…”

Pisząc te słowa płakałam — pierwszy raz od dawna poczułam ulgę.

Czy każda rodzina musi przechodzić przez takie burze? Czy można nauczyć się żyć pod jednym dachem z czyimiś oczekiwaniami? Może czasem trzeba po prostu pozwolić sobie na własną słabość i powiedzieć głośno: „Dość.”