Wychowaliśmy waszą pierwszą wnuczkę, teraz wasza kolej z młodszą!
– Wychowaliśmy waszą pierwszą wnuczkę, teraz wasza kolej z młodszą! – powiedziałem, patrząc prosto w oczy Halinie. W moim głosie drżała złość i bezradność. Siedzieliśmy przy kuchennym stole, a za oknem padał deszcz, który zdawał się podkreślać ciężar tej rozmowy. Halina zacisnęła usta, spojrzała na mnie chłodno i odwróciła wzrok.
– Wojtek, przecież wiesz, że nie dam rady. Mam swoje lata, zdrowie już nie to… – zaczęła, ale przerwałem jej gwałtownie.
– A my niby mamy siły? Trzy lata temu Kinga ledwo przeżyła poród Zosi. Od tamtej pory wszystko jest na naszych barkach. Ty obiecałaś pomagać! – głos mi się załamał.
Moja żona, Maria, siedziała obok mnie i ściskała moją dłoń pod stołem. Czułem jej drżenie. Przez te trzy lata staliśmy się rodzicami na nowo – dla naszej wnuczki. Kinga po tamtym porodzie długo dochodziła do siebie. Były dni, kiedy nie poznawała nawet własnej córki. Lekarze mówili o powikłaniach neurologicznych, depresji poporodowej, a ja patrzyłem na moją córkę i nie poznawałem jej. Zosia miała wtedy zaledwie kilka miesięcy.
Halina zawsze powtarzała: „Jak będzie trzeba, pomogę”. Ale kiedy przyszło co do czego, zawsze znajdowała wymówki: a to kręgosłup boli, a to sąsiadka chora, a to trzeba jechać do sanatorium. Teraz, gdy Kinga znów jest w ciąży – mimo ostrzeżeń lekarzy – czuję, że grunt usuwa mi się spod nóg.
– Mamo – odezwała się cicho Kinga, która siedziała skulona na kanapie. – Ja naprawdę nie wiem, czy dam radę… Lekarz mówił, że może być gorzej niż ostatnio.
Halina spojrzała na nią z wyrzutem:
– Po co się decydowałaś na drugie dziecko? Przecież wiedziałaś…
Kinga rozpłakała się. Maria zerwała się z miejsca i przytuliła ją mocno. Ja poczułem tylko narastającą wściekłość.
– To nie jest czas na wyrzuty! – krzyknąłem. – Trzeba się zastanowić, co dalej!
W domu zapadła cisza. Zosia bawiła się w swoim pokoju, nieświadoma tego wszystkiego. Miała trzy lata i była całym naszym światem. Ale ja miałem już sześćdziesiąt lat, Maria niewiele mniej. Nasze zdrowie też nie było idealne. Czasem budziłem się w nocy zlany potem ze strachu: co będzie z Zosią, jeśli nas zabraknie? A teraz jeszcze drugie dziecko…
Halina zaczęła mówić coś o swoich problemach ze stawami i o tym, że przecież ma jeszcze ogródek do ogarnięcia. Słuchałem tego z niedowierzaniem.
– Ogródek? Twoja wnuczka może zostać bez matki! – wybuchłem.
– Wojtek, nie krzycz – powiedziała Maria cicho. – To nic nie da.
Wyszedłem na balkon. Deszcz bębnił o parapet. Patrzyłem na szare blokowisko i czułem się jak w pułapce. Przypomniałem sobie dzień narodzin Zosi: Kinga była wtedy taka szczęśliwa… A potem wszystko się posypało. Przez miesiące jeździliśmy po szpitalach, szukaliśmy specjalistów. Halina pojawiała się tylko wtedy, gdy trzeba było zrobić zdjęcie do rodzinnego albumu.
Teraz historia miała się powtórzyć.
Wieczorem usiedliśmy z Marią przy herbacie.
– Może powinniśmy zgodzić się na pomoc opiekunki? – zapytała cicho.
– Nie stać nas na to – odpowiedziałem gorzko. – Poza tym… to przecież nasza rodzina.
Maria spojrzała na mnie ze łzami w oczach:
– Wojtek… ja już nie mam siły.
Wtedy usłyszeliśmy cichy płacz Kingi z pokoju obok. Poszedłem do niej. Siedziała na łóżku, obejmując kolana ramionami.
– Tato… jeśli coś mi się stanie… zaopiekujesz się nimi?
Zamarłem. Jak mogłem jej powiedzieć prawdę? Że boję się każdego dnia? Że czasem mam ochotę uciec?
– Zawsze będziemy przy was – wyszeptałem.
Ale w środku czułem tylko pustkę i strach.
Następnego dnia Halina zadzwoniła do mnie.
– Wojtek… przemyślałam sprawę. Może mogłabym zabierać młodszą wnuczkę na weekendy… Ale na stałe? Nie dam rady.
Poczułem narastającą frustrację.
– To nie jest rozwiązanie! – powiedziałem ostro. – My już poświęciliśmy wszystko dla Zosi. Teraz twoja kolej!
Halina rozłączyła się bez słowa.
Przez kolejne dni atmosfera w domu była napięta jak struna. Kinga coraz częściej płakała, Maria chodziła jak cień. Ja próbowałem znaleźć jakieś wyjście: dzwoniłem po rodzinie, szukałem pomocy w opiece społecznej. Wszędzie słyszałem to samo: „Rodzina powinna sobie radzić sama”.
Pewnego wieczoru Zosia przyszła do mnie z rysunkiem: „Dziadku, to my wszyscy razem”. Spojrzałem na ten obrazek i poczułem łzy pod powiekami.
Czy naprawdę rodzina to tylko wspólne zdjęcia i puste obietnice? Czy można wymagać od siebie poświęcenia ponad siły? A może czasem trzeba umieć powiedzieć „dość”? Nie wiem… Może ktoś z was zna odpowiedź.