Codzienny gość, który pożerał nie tylko jedzenie – historia o teściu, który zniszczył naszą codzienność
— Znowu? — mruknąłem pod nosem, słysząc znajome pukanie do drzwi. Była godzina siedemnasta, a ja właśnie wróciłem z pracy, marząc o chwili ciszy i kubku herbaty. Zamiast tego, jak co dzień od kilku miesięcy, w progu stał mój teść, pan Marian. Uśmiechał się szeroko, trzymając w ręku reklamówkę z pustymi słoikami po ogórkach, które przyniósł tydzień temu.
— Cześć, dzieciaki! — rzucił wesoło, nie czekając na zaproszenie. Przeszedł przez przedpokój jak do siebie i już po chwili grzebał w naszej lodówce.
Wanda spojrzała na mnie przepraszająco, ale nic nie powiedziała. Wiedziałem, że dla niej to trudne. Jej mama zmarła dwa lata temu i od tamtej pory Marian był sam. Ale czy to naprawdę powód, by codziennie przychodzić i wyjadać nam wszystko?
Pół roku temu podjęliśmy z Wandą decyzję o przeprowadzce do Wrocławia. Zostawiliśmy za sobą nasze stare życie na obrzeżach Poznania: pracę w fabryce, znajomych, nawet ulubioną piekarnię. Chcieliśmy zacząć od nowa, bliżej centrum, z nowymi perspektywami. Wynajęliśmy niewielkie mieszkanie na czwartym piętrze bloku z wielkiej płyty. Miało być ciasno, ale przytulnie. Miało być nasze.
Pierwsze tygodnie były trudne. Wanda długo szukała pracy, ja łapałem się wszystkiego — od magazynu po rozwożenie pizzy. Ale byliśmy razem i to dawało mi siłę. Do czasu.
Marian pojawił się pierwszy raz dwa miesiące po naszej przeprowadzce. Przywiózł słoiki z ogórkami i domowy chleb. Było miło — wspominaliśmy stare czasy, śmialiśmy się z jego opowieści o młodości w PRL-u. Ale potem zaczął przychodzić coraz częściej. Najpierw raz w tygodniu, potem dwa razy… aż w końcu codziennie.
Nie miałem nic przeciwko gościom — sam wychowałem się w domu, gdzie drzwi zawsze były otwarte dla rodziny. Ale Marian był inny. Siadał przy stole i jadł wszystko, co znalazł: resztki obiadu z poprzedniego dnia, jogurty na śniadanie Wandy, nawet moje ulubione kabanosy schowane na czarną godzinę.
— Może byś coś ugotował? — rzucił pewnego dnia do mnie, kiedy zobaczył pustą patelnię na kuchence.
— Pracuję do późna — odpowiedziałem chłodno. — Nie zawsze mam czas.
— No to może Wanda? — spojrzał na moją żonę z uśmiechem.
Wanda spuściła wzrok. Wiedziałem, że czuje się winna. Po jego wyjściu próbowałem z nią rozmawiać:
— Kochanie, musimy coś z tym zrobić. On nas wykorzystuje.
— To mój tata… Jest samotny…
— Ale my też mamy swoje życie! Nie możemy ciągle go karmić! — podniosłem głos bardziej niż chciałem.
Wanda rozpłakała się. Przytuliłem ją i przez chwilę milczeliśmy oboje. Wiedziałem, że dla niej to nie jest proste. Ale dla mnie też nie.
Z czasem zacząłem unikać własnego domu. Zostawałem dłużej w pracy albo szedłem na spacer po mieście, byle tylko nie spotkać Mariana przy stole. Czułem się jak intruz we własnym mieszkaniu.
Pewnego wieczoru wróciłem wcześniej niż zwykle. W kuchni siedzieli Wanda i Marian. On jadł moją ostatnią porcję bigosu, którą specjalnie zostawiłem sobie na kolację.
— Smacznego — powiedziałem ironicznie.
Marian spojrzał na mnie zdziwiony:
— Coś nie tak?
— Tak, jest coś nie tak! — wybuchłem nagle. — To nie jest bar mleczny! Nie możesz tu przychodzić codziennie i wyjadać nam wszystkiego!
Wanda pobladła. Marian odłożył widelec i spojrzał na mnie z wyrzutem:
— Myślałem, że rodzina jest najważniejsza…
— Rodzina tak, ale to już przesada! — odpowiedziałem drżącym głosem.
Po tej awanturze Marian wyszedł bez słowa. Wanda płakała całą noc. Próbowałem ją pocieszyć, ale czułem się winny i bezsilny jednocześnie.
Następnego dnia Marian nie przyszedł. Ani kolejnego. Przez chwilę poczułem ulgę… ale potem zobaczyłem Wandę siedzącą przy oknie ze łzami w oczach.
— Może przesadziłem… — powiedziałem cicho.
— On nie ma nikogo… — szepnęła Wanda.
Przez kolejne dni atmosfera była ciężka jak nigdy wcześniej. W pracy nie mogłem się skupić, w domu panowała cisza pełna wyrzutów sumienia.
Po tygodniu Marian zadzwonił:
— Synu… możemy porozmawiać?
Spotkaliśmy się w parku. Siedzieliśmy długo na ławce w milczeniu.
— Wiem, że przesadziłem — powiedział w końcu Marian. — Ale po śmierci żony nie umiem być sam…
Patrzyłem na niego i nagle zobaczyłem w nim nie natrętnego gościa, ale starego człowieka, który boi się pustki.
— Musimy ustalić jakieś zasady — powiedziałem spokojnie. — Możesz nas odwiedzać, ale nie codziennie… I może czasem sam coś przynieś?
Marian skinął głową ze smutnym uśmiechem.
Od tamtej pory zaczął przychodzić raz w tygodniu i zawsze przynosił coś do jedzenia: ciasto drożdżowe albo domowy smalec. Wanda powoli odzyskiwała spokój.
Ale ja do dziś zastanawiam się: gdzie kończy się gościnność, a zaczyna wykorzystywanie? Czy można być dobrym synem i jednocześnie bronić swojego domu? A może czasem trzeba po prostu nauczyć się mówić „dość” – nawet jeśli boli?