Granice sąsiedzkiej bezczelności: Jak postawić je skutecznie
— Weronika, czy ty znowu zaprosiłaś tych ludzi? — Marek wszedł do kuchni, rzucając torbę na krzesło. W powietrzu unosił się zapach pieczonej karkówki, a ja kroiłam ogórki do sałatki, starając się nie patrzeć mu w oczy. — Przecież to tylko sąsiedzi, Marek — odpowiedziałam cicho, choć już czułam, jak w gardle rośnie mi gula. — Sąsiedzi? — powtórzył z niedowierzaniem. — Oni tu są co drugi dzień! To nie jest normalne.
Wiedziałam, że ma rację. Od kiedy państwo Nowakowie wprowadzili się piętro wyżej, nasz dom przestał być naszą twierdzą. Najpierw były niewinne prośby o cukier czy jajka, potem szybkie kawy „przy okazji”, aż w końcu zaczęli wpadać bez zapowiedzi, z dziećmi, z hałasem, z problemami. A ja… ja nie umiałam odmówić. Zawsze wydawało mi się, że tak trzeba — być uprzejmą, pomocną, otwartą. Przecież sama kiedyś byłam nowa w tym bloku.
— Weronika, ja nie mam już siły. Chcę wrócić do domu i mieć spokój. Chcę zjeść kolację z tobą i z Antosiem, a nie słuchać, jak pani Nowak opowiada o swoich chorobach — Marek mówił coraz ciszej, ale w jego głosie czułam zmęczenie i rozczarowanie.
Spojrzałam na zegar. Za pół godziny mieli przyjść. Już słyszałam w głowie ich śmiechy, tupot dziecięcych stóp na naszym parkiecie i głos pana Nowaka: „A może jeszcze po kieliszku?”.
— Może powinniśmy im powiedzieć… — zaczęłam niepewnie.
— Powiedzieć co? Że mają przestać przychodzić? Że nie chcemy ich tu widzieć? — Marek spojrzał na mnie z wyrzutem. — Ty potrafisz to powiedzieć?
Zamilkłam. Nie potrafiłam. Bałam się ich urazić, bałam się plotek na klatce schodowej, bałam się być tą „nieuprzejmą”.
Wieczór minął tak, jak przewidywałam. Dzieci biegały po salonie, rozlewając sok na dywan. Pani Nowak narzekała na teściową i opowiadała o swoich problemach zdrowotnych z detalami, których wolałabym nigdy nie usłyszeć. Pan Nowak śmiał się głośno i proponował kolejne drinki. Marek siedział sztywno przy stole, a ja czułam, jak powoli tracę kontrolę nad własnym domem.
Kiedy zamknęliśmy za nimi drzwi po północy, Marek nawet na mnie nie spojrzał. Poszedł prosto do sypialni. Usiadłam w kuchni i patrzyłam na stertę brudnych naczyń. Wtedy poczułam coś nowego — gniew. Na siebie.
Następnego dnia rano obudziłam się z ciężką głową. Antoś już jadł śniadanie przed telewizorem. Marek wychodził do pracy bez słowa. Przez cały dzień myślałam tylko o jednym: muszę coś zmienić.
Wieczorem zadzwoniła pani Nowak.
— Weroniko, kochana! Wpadniemy dzisiaj na chwilkę? Mam takie pyszne ciasto…
Zacisnęłam dłonie na telefonie.
— Przepraszam, ale dziś nie możemy. Mamy rodzinne plany.
— Och… no trudno… — usłyszałam zawód w jej głosie.
Położyłam słuchawkę i poczułam ulgę. Ale też strach. Co teraz będzie? Czy będą się obrażać? Czy zaczną plotkować?
Przez kolejne dni unikaliśmy się na klatce schodowej. Czułam ich wzrok na plecach, słyszałam szepty za drzwiami. Ale w domu było spokojniej. Marek zaczął się uśmiechać częściej, Antoś mniej marudził.
Myślałam, że to koniec problemów. Myliłam się.
Pewnego popołudnia wracałam z zakupami i zobaczyłam panią Nowak pod naszymi drzwiami.
— Weroniko… możemy porozmawiać? — jej głos był cichy, ale stanowczy.
Wpuściłam ją do środka. Usiadła przy stole i zaczęła płakać.
— Myślałam… myślałam, że jesteśmy przyjaciółkami… A ty nagle mnie unikasz…
Patrzyłam na nią bezradnie. Chciałam powiedzieć jej prawdę — że czuję się przytłoczona, że potrzebuję przestrzeni, że jej obecność stała się dla mnie ciężarem. Ale widząc jej łzy, poczułam wyrzuty sumienia.
— Przepraszam… po prostu ostatnio mamy dużo spraw rodzinnych… Potrzebuję trochę czasu dla siebie…
Pani Nowak otarła oczy i skinęła głową.
— Rozumiem… Ale jeśli będziesz czegoś potrzebować…
Po jej wyjściu długo siedziałam w milczeniu. Wiedziałam już jedno: nie da się być dla wszystkich miłym i szczęśliwym jednocześnie. Musiałam nauczyć się stawiać granice — nawet jeśli to boli.
Wieczorem opowiedziałam Markowi o rozmowie.
— Jestem z ciebie dumny — powiedział cicho i objął mnie mocno.
Od tamtej pory nasze relacje z Nowakami stały się chłodniejsze, ale bardziej zdrowe. Spotykaliśmy się czasem na klatce schodowej, wymienialiśmy uprzejmości, ale nikt już nie wpadał bez zapowiedzi.
Czasem zastanawiam się: czy można było to rozwiązać inaczej? Czy bycie asertywnym zawsze musi oznaczać czyjąś przykrość? A może po prostu każdy musi nauczyć się dbać o własny spokój — nawet jeśli inni tego nie rozumieją?