Stałam się więźniem własnych wnuków – historia Marii z Krakowa

– Babciu, gdzie są moje słuchawki?! – krzyknął Bartek z drugiego pokoju, a ja aż podskoczyłam, wyrywając się z zamyślenia. Stałam przy kuchennym oknie, patrząc na mokre od deszczu podwórko, i przez chwilę miałam nadzieję, że to tylko zły sen. Ale nie – to była moja codzienność. Od kilku miesięcy moje życie zamieniło się w niekończący się ciąg poleceń, pretensji i krzyków.

Gdyby ktoś mi powiedział dwadzieścia lat temu, że będę więźniem we własnym domu, nie uwierzyłabym. Przecież przez całe życie poświęcałam się dzieciom. Kiedy mój mąż, Andrzej, odszedł ode mnie dla innej kobiety, miałam zaledwie czterdzieści lat i dwie córki na utrzymaniu. Były dla mnie światłem, oddechem, sensem każdego poranka. Pracowałam na dwóch etatach – rano w szkole jako woźna, po południu sprzątałam klatki schodowe w blokach na Nowej Hucie. Prawie nie sypiałam, żyjąc w nieustającej bieganinie między domem, szkołą, sklepami a przychodnią.

Moje córki – Agnieszka i Marta – wyrosły na porządne kobiety. Agnieszka została pielęgniarką, Marta pracuje w urzędzie miasta. Kiedy urodziły im się dzieci, byłam szczęśliwa. Myślałam: „Teraz odpocznę, będę cieszyć się wnukami”. Ale życie napisało inny scenariusz.

Wszystko zaczęło się niewinnie. Agnieszka poprosiła mnie o pomoc przy Bartku i Julce, bo jej mąż wyjechał do pracy do Niemiec. „Mamo, tylko na kilka miesięcy” – mówiła. Marta też czasem podrzucała mi swoją córeczkę Zosię, bo musiała zostać dłużej w pracy. Zgodziłam się bez wahania – przecież rodzina jest najważniejsza.

Ale te „kilka miesięcy” zamieniło się w lata. Dzieci rosły, a ja coraz bardziej czułam się jak służąca we własnym domu. Bartek miał już piętnaście lat i traktował mnie jak powietrze – chyba że czegoś potrzebował. Julka zamykała się w swoim pokoju i godzinami rozmawiała przez telefon z koleżankami. Zosia była najmłodsza i najbardziej przywiązana do mnie, ale nawet ona zaczęła przejmować od starszych ton rozkazujący.

– Babciu, zrób mi kanapkę! – wołała Zosia.
– Babciu, gdzie są moje buty?!
– Babciu, dlaczego nie ma chipsów?

Czułam się coraz bardziej zmęczona i niewidzialna. Moje córki dzwoniły rzadko – zawsze zabiegane, zmęczone, z tysiącem spraw na głowie. Kiedy próbowałam im powiedzieć, że jest mi ciężko, słyszałam tylko:

– Mamo, przecież ty jesteś już na emeryturze! Co masz do roboty? Dzieci cię potrzebują.

A ja miałam do roboty wszystko: gotowanie, pranie, sprzątanie po trójce nastolatków i jednej dziewczynce. Nawet zakupy musiałam robić sama – nikt nie miał czasu mi pomóc.

Pewnego wieczoru usiadłam przy stole i rozpłakałam się jak dziecko. Wtedy weszła Julka.
– Co ci jest? – zapytała bez przekonania.
– Jestem zmęczona… – wyszeptałam.
– To idź spać – rzuciła i zamknęła drzwi.

Zrozumiałam wtedy coś strasznego: stałam się dla nich niewidzialna. Byłam tylko tłem do ich życia – kucharką, sprzątaczką, darmową opiekunką.

Zaczęłam mieć problemy ze zdrowiem. Bolały mnie plecy, kolana odmawiały posłuszeństwa. Lekarz powiedział: „Pani Mario, musi pani odpocząć”. Ale jak odpocząć, kiedy nikt nie chce słuchać?

Któregoś dnia zebrałam się na odwagę i powiedziałam Agnieszce przez telefon:
– Córko, ja już nie daję rady. Potrzebuję pomocy.
– Mamo! Przecież zawsze dawałaś radę! Nie przesadzaj…

Poczułam wtedy taki żal i rozgoryczenie, jakiego nie czułam nawet po odejściu Andrzeja. Czy naprawdę jestem tylko narzędziem do obsługiwania innych? Czy moje życie już się skończyło?

Zaczęłam zamykać się w sobie. Przestałam rozmawiać z wnukami więcej niż to konieczne. Czasem wychodziłam na balkon i patrzyłam na ludzi idących ulicą – wolnych ludzi. Zazdrościłam im tej wolności.

Pewnego dnia przyszła sąsiadka, pani Halina.
– Mario, co z tobą? Wyglądasz jak cień samej siebie.
Opowiedziałam jej wszystko. Słuchała mnie długo i w końcu powiedziała:
– Musisz postawić granice. Inaczej nigdy się to nie skończy.

Ale jak postawić granice własnym dzieciom? Jak powiedzieć „dość”, kiedy całe życie uczyło mnie poświęcenia?

W końcu zebrałam się na odwagę i podczas niedzielnego obiadu powiedziałam głośno:
– Dziewczyny… Ja już nie mogę tak dalej żyć. Potrzebuję czasu dla siebie. Chcę wyjechać na kilka tygodni do sanatorium.

Zapadła cisza. Bartek spojrzał na mnie zdziwiony:
– A kto nam będzie gotował?
Agnieszka była oburzona:
– Mamo! Jak możesz nas zostawić?
Marta milczała.

Wyszłam wtedy do swojego pokoju i długo płakałam. Ale wiedziałam już jedno: jeśli teraz nie zawalczę o siebie, to już nigdy nie będę wolna.

Dziś siedzę przy oknie i patrzę na świat inaczej niż kiedyś. Wiem, że nie jestem złą matką ani babcią – po prostu jestem człowiekiem i mam prawo do własnego życia.

Czasem zastanawiam się: czy naprawdę warto było poświęcić wszystko dla innych? Czy rodzina powinna być zawsze najważniejsza – nawet kosztem własnego szczęścia? Może czasem trzeba nauczyć bliskich szacunku do naszych granic…