Stare lustro i nowe życie – historia pojednania w cieniu rodzinnych tajemnic

Wszystko zaczęło się pewnego listopadowego wieczoru, kiedy wróciłem do domu i zastałem moją żonę, Martę, płaczącą w kuchni. Na stole leżał rozbity kubek, a w powietrzu unosił się zapach świeżo zaparzonej kawy. – Znowu się pokłóciłyście? – zapytałem cicho, choć znałem już odpowiedź. Marta tylko skinęła głową i otarła łzę.

Od kilku tygodni mieszkała z nami jej matka, pani Irena. Miała przyjechać na kilka dni po operacji biodra, ale jak to bywa w polskich rodzinach – została na dłużej. Z każdym dniem atmosfera w naszym dwupokojowym mieszkaniu na warszawskim Grochowie gęstniała. Irena była kobietą zasadniczą, z tych, które zawsze wiedzą lepiej. Ja – Adam – nie miałem z nią łatwo od początku naszego małżeństwa.

– Adamie, czy ty musisz tak walić tymi drzwiami? – wołała z pokoju, gdy wracałem z pracy. – I znowu buty zostawiłeś na środku!

– Przepraszam, już zabieram – odpowiadałem przez zaciśnięte zęby.

Marta próbowała godzić nas jak mogła, ale coraz częściej sama wybuchała. Pewnego dnia usłyszałem przez drzwi łazienki:

– Mamo, to jest nasz dom! Adam ma prawo robić po swojemu!

– Po swojemu? A widziałaś ten bałagan w przedpokoju? U mnie w domu zawsze był porządek!

Wiedziałem, że to nie potrwa długo. Albo ja wybuchnę, albo Marta się załamie.

Najgorsze przyszło w sobotę rano. Szykowałem się do pracy w warsztacie samochodowym, gdy Irena weszła do kuchni i zaczęła przestawiać moje rzeczy.

– Proszę cię, nie ruszaj moich narzędzi – powiedziałem stanowczo.

– Boże, Adamie! To tylko śrubokręt! – prychnęła.

– Ale mój! – odparłem ostro.

Wybuchła awantura. Marta próbowała nas rozdzielić, ale Irena krzyczała coraz głośniej:

– Gdybyś był bardziej zaradny, nie musiałbyś trzymać tych gratów w kuchni!

Wyszedłem trzaskając drzwiami. Cały dzień chodziłem wściekły i roztrzęsiony. Po powrocie zastałem Martę siedzącą sama przy stole. Ireny nie było.

– Poszła na spacer – powiedziała żona cicho. – Adam… ja już nie daję rady.

Usiadłem obok niej i złapałem ją za rękę.

– Może powinniśmy jej powiedzieć, żeby wróciła do siebie? – zapytałem niepewnie.

Marta spojrzała na mnie ze łzami w oczach.

– Ona nie ma dokąd wrócić…

Zamilkłem. Nie wiedziałem tego. Okazało się, że mieszkanie Ireny zostało sprzedane przez jej brata bez jej wiedzy. Została bez dachu nad głową.

Wieczorem Irena wróciła do domu z wielkim pudłem pod pachą.

– Co to jest? – zapytałem nieufnie.

– Stare rzeczy po mojej mamie – odpowiedziała chłodno. – Może coś się wam przyda.

W pudle znalazłem stare fotografie, listy i… ogromne, zniszczone lustro w rzeźbionej ramie.

– To jeszcze po mojej babci – powiedziała Irena miękko. – Chciałam je wyrzucić, ale…

Coś mnie tknęło. Zawsze lubiłem majsterkować przy starych meblach. Postanowiłem odnowić lustro.

Przez kilka kolejnych dni zamykałem się wieczorami w piwnicy i szlifowałem ramę. Pewnego wieczoru usłyszałem za plecami kroki.

– Pomóc ci? – zapytała Irena niepewnie.

Spojrzałem na nią zaskoczony.

– Znasz się na tym?

Uśmiechnęła się lekko.

– Przez lata pracowałam w zakładzie stolarskim. Twój teść był stolarzem…

To był pierwszy raz, kiedy rozmawialiśmy spokojnie. Przez kolejne dni pracowaliśmy razem nad lustrem. Opowiadała mi o swoim dzieciństwie na Podlasiu, o trudnych czasach wojny, o tym jak straciła rodziców i musiała radzić sobie sama. Słuchałem jej uważnie i po raz pierwszy zobaczyłem w niej nie tylko teściową, ale kobietę po przejściach.

Pewnego wieczoru Marta zeszła do piwnicy i zobaczyła nas pochylonych nad ramą lustra.

– Co tu się dzieje? – zapytała zdziwiona.

Irena spojrzała na nią z uśmiechem.

– Twój mąż ma złote ręce. Gdyby nie on, to lustro dawno by zgniło na śmietniku.

Marta popatrzyła na mnie z wdzięcznością. Po raz pierwszy od miesięcy poczułem się częścią tej rodziny.

Kiedy skończyliśmy renowację lustra, zawiesiliśmy je w przedpokoju. Odbijały się w nim nasze twarze – zmęczone, ale uśmiechnięte.

Wieczorem usiedliśmy razem przy stole. Irena podała herbatę i domowe ciasto drożdżowe.

– Adamie… przepraszam cię za wszystko – powiedziała cicho. – Bałam się o siebie… o was… Nie chciałam być ciężarem.

Zrobiło mi się głupio. Sam byłem uparty i zamknięty na jej potrzeby.

– Ja też przepraszam… Powinienem był wcześniej zapytać, co się dzieje – odpowiedziałem szczerze.

Marta rozpłakała się ze wzruszenia.

Od tamtej pory wszystko zaczęło się zmieniać. Irena znalazła pracę jako opiekunka starszych osób w sąsiedztwie i powoli odzyskiwała niezależność. Ja nauczyłem się prosić ją o pomoc przy drobnych naprawach i doceniać jej doświadczenie. Marta przestała być rozdartą pomiędzy nami córką i żoną – znów była szczęśliwa.

Czasem patrzę w to stare lustro i widzę odbicie naszej rodziny: popękanej, ale poskładanej na nowo. Czy naprawdę musieliśmy przejść przez tyle bólu i nieporozumień, żeby zrozumieć siebie nawzajem? A może właśnie takie rysy czynią nas silniejszymi?