Musiałam cię puścić, żeby się narodzić – Historia polskiej kobiety w cieniu niepłodności, rozwodu i nowego początku
– Nie wytrzymam dłużej, Marto! – krzyknął Paweł, rzucając kluczami o blat kuchenny. – Znowu płaczesz? Naprawdę ci się to nie nudzi?
Łzy już dawno przestały palić tak jak na początku. Przyzwyczaiłam się do nich, jak do goryczy porannej kawy. Ale teraz, kiedy głos Pawła odbijał się echem w naszym dwupokojowym mieszkaniu na warszawskim Bródnie, coś we mnie pękło na dobre.
– Nie płaczę – wyszeptałam. – Po prostu jestem zmęczona.
– Zmęczona? Czym? Siedzeniem w domu i przeglądaniem tych wszystkich forów o niepłodności? – zakpił. – Mam tego dość.
Myślałam, że jeśli zrobię wszystko, jeśli przejdę przez każdą możliwą procedurę medyczną, jeśli przełknę każdą gorzką uwagę, to w końcu wydarzy się cud. Że zostanę matką. Że Paweł znów mnie pokocha. Że teściowa, pani Jadwiga, przestanie patrzeć na mnie jak na źródło wszelkiego zła.
Ale cud nie nadszedł. Zamiast niego pojawiły się ciche oskarżenia, urwane zdania przy niedzielnych obiadach.
– Wiesz, Marto – powiedziała kiedyś Jadwiga, nakładając rosół na talerz – mój Paweł zawsze był zdrowy jak byk. Może to ty powinnaś bardziej o siebie dbać?
Moja mama, Teresa, ściskała wtedy moją dłoń pod stołem. Była jedyną osobą, która naprawdę stała po mojej stronie. Ale nawet ona nie mogła mnie ochronić przed pustką, która zalewała mnie co miesiąc, gdy znów zawodziłam.
Paweł coraz częściej wracał późno do domu. Coraz częściej były „firmowe kolacje”. Pewnej nocy po prostu nie wrócił.
Rano czekała na mnie wiadomość:
„Przepraszam. Nie mogę tak żyć. Kogoś poznałem. Chcę rozwodu.”
Zawalił mi się świat. W mieszkaniu wszystko pachniało Pawłem: pianka do golenia w łazience, kubek po kawie na stole, jego kurtka na wieszaku. Wszystko szeptało: jesteś niewystarczająca. Nie jesteś prawdziwą kobietą.
Przez tygodnie nie wychodziłam z domu. Mama codziennie przychodziła, gotowała dla mnie, sprzątała.
– Córeczko – głaskała mnie po włosach – nie pozwól, żeby mężczyzna czy teściowa decydowali o tym, kim jesteś! Życie to nie tylko rodzenie dzieci.
– Ale mamo… ja tego chciałam! Chciałam rodziny…
– Jeszcze będziesz ją miała! Może tylko inaczej niż sobie wyobrażałaś.
Rozwód poszedł szybko. Paweł zabrał wszystko: samochód, oszczędności, nawet kota. Jadwiga wynajęła prawnika przeciwko mnie.
Z przyjaciółek została mi tylko Magda – reszta nie wiedziała, co zrobić z moim bólem. Zostałam sama z mamą i pustym mieszkaniem.
Noce były najgorsze: przewracałam się z boku na bok, słuchałam śmiechu dzieci sąsiadów przez uchylone okno. Czasem miałam wrażenie, że oszaleję od tej ciszy.
Pewnego ranka mama postawiła sprawę jasno:
– Ubierasz się i idziesz ze mną do lekarza! Nie pozwolę ci się tak zniszczyć!
Nie miałam siły protestować. Kolejne badania: hormony, USG, pobrania krwi. Lekarze rozkładali ręce:
– Szansa nadal jest – powiedział dr Nowak – ale do tego potrzebny jest partner…
W drodze powrotnej mama mocno ściskała moją dłoń.
– Marta, nie potrzebujesz teraz faceta! Najpierw musisz poskładać siebie.
Zaczęłam pracować w małej księgarni na Pradze. Na początku chodziłam tam tylko po to, żeby nie zwariować w czterech ścianach. Potem zaczęłam lubić tę pracę: rozmawiałam z ludźmi, polecałam książki młodym mamom i starszym panom.
Pewnego dnia wszedł mężczyzna: wysoki, ciemne oczy, lekki zarost.
– Dzień dobry! – uśmiechnął się szeroko. – Pomoże mi pani coś znaleźć? Szukam książki dla córki…
Na początku byłam tylko uprzejma. Ale potem zaczął wracać: raz po książkę, raz po rozmowę.
– Może pójdziemy kiedyś na kolację? – zapytał pewnego dnia z uśmiechem.
– Nie umawiam się na randki – odpowiedziałam szybko.
– To może zacznijmy od dziś!
Tak poznałam Michała. Był po rozwodzie, miał córkę Zosię. Nie wypytywał o moją przeszłość; przyjął mnie taką, jaka byłam.
Pierwsze wspólne święta spędziliśmy we trójkę. Zosia narysowała mi laurkę: „Jesteś moją nową mamą” – napisała nieporadnie.
Przy Michale powoli zaczynałam wierzyć, że mogę być szczęśliwa – nawet jeśli nigdy nie będę miała własnego dziecka.
Ale życie miało dla mnie jeszcze jedną niespodziankę: rok później test ciążowy pokazał dwie kreski.
Nie wierzyłam własnym oczom. Michał też: przez długą chwilę patrzyliśmy na siebie w milczeniu.
– To… naprawdę się dzieje? – zapytał cicho.
– Tak… – wyszeptałam przez łzy.
Dziewięć miesięcy później urodziła się nasza córka Hania. Mama była ze mną przez cały poród; Michał trzymał mnie za rękę tak mocno, jakby nigdy nie chciał puścić.
Minęły trzy lata. Hania chodzi już do przedszkola; Zosia jest nastolatką. Czasem wracają stare lęki: co będzie, jeśli Michał też odejdzie? Co będzie, jeśli znów wszystko stracę?
Ale kiedy wieczorem Hania tuli się do mnie i szepcze: „Mamo, kocham cię”, wiem już: każda łza miała sens.
Ostatnio spotkałam Jadwigę na bazarze. Zatrzymała się przy mnie i powiedziała tylko:
– Widzę, że jesteś szczęśliwa… Może jednak to nie w tobie był problem… albo właśnie odwrotnie?
Nie odpowiedziałam nic. Uśmiechnęłam się tylko i poszłam dalej z Hanią za rękę.
Dziś już wiem: czasem trzeba pozwolić komuś odejść, żeby narodzić się na nowo jako ktoś inny.
A wy? Myślicie, że można zacząć od nowa nawet wtedy, gdy wszyscy już nas skreślili? Czy warto walczyć o siebie wtedy, gdy nikt inny w nas nie wierzy?