Kiedy miłość boli: Opowieść matki, która oddała wszystko córce, a została sama
— Aniu, czy naprawdę nie możesz przyjechać na niedzielny obiad? — mój głos drżał, gdy ściskałam telefon w dłoni. Słyszałam w tle głos jej męża, Piotra, coś mówił półgłosem. — Mamo, mamy dużo spraw na głowie, Piotr pracuje w weekendy, a ja muszę odpocząć — odpowiedziała zniecierpliwiona. — Może innym razem.
Odłożyłam słuchawkę i poczułam, jak łzy napływają mi do oczu. W kuchni pachniało rosołem, który gotowałam od rana. Zawsze lubiła mój rosół. Kiedy była mała, mówiła: „Mamo, twój rosół jest najlepszy na świecie!”. Teraz nawet nie chciała przyjechać.
Wpatrywałam się w zdjęcie Ani z pierwszej komunii. Uśmiechnięta, w białej sukience, trzymała mnie za rękę. Wtedy przysięgłam sobie, że zrobię wszystko, by była szczęśliwa. Nawet kiedy jej ojciec odszedł do innej kobiety i zostałyśmy same, nie pozwoliłam sobie na słabość. Pracowałam na dwa etaty — rano w szkole jako woźna, wieczorami sprzątałam biura. Wszystko dla niej.
Pamiętam, jak płakała po pierwszym zawodzie miłosnym. Siedziałyśmy wtedy na kanapie, a ja głaskałam ją po włosach. „Mamo, nikt mnie nie pokocha” — szlochała. „Kocham cię ja” — odpowiadałam. „I zawsze będę przy tobie”.
Kiedy dostała się na studia do Warszawy, byłam z niej dumna. Pomagałam finansowo, choć sama ledwo wiązałam koniec z końcem. Wysyłałam paczki z jedzeniem, przelewałam pieniądze na czynsz. Czasem dzwoniła po radę albo żeby się pożalić na współlokatorki. Byłam jej powierniczką.
A potem poznała Piotra. Na początku wydawał się miły. Przynosił kwiaty, rozmawiał ze mną uprzejmie. Ale z czasem zaczął ją odciągać ode mnie. Coraz rzadziej dzwoniła, coraz rzadziej przyjeżdżała do domu. Kiedy zaproponowałam, że pomogę im przy remoncie mieszkania, Piotr powiedział: „Damy sobie radę sami”.
Zaczęłam czuć się niepotrzebna. Próbowałam tłumaczyć sobie: „To naturalne, dzieci dorastają”. Ale serce matki nie rozumie logiki.
Ostatnie święta spędziłam sama. Ania zadzwoniła rano: „Mamo, Piotr źle się czuje, zostaniemy w domu”. Nie zaproponowała nawet wspólnego spotkania online. Siedziałam przy stole nakrytym dla trzech osób i patrzyłam na puste krzesła.
Moja siostra Basia próbowała mnie pocieszać: — Grażyna, musisz dać jej przestrzeń. Może wróci do ciebie za jakiś czas.
Ale ja nie chciałam przestrzeni. Chciałam mojej córki.
Któregoś dnia zebrałam się na odwagę i pojechałam do Warszawy bez zapowiedzi. Stałam pod ich blokiem z ciastem drożdżowym w rękach. Zadzwoniłam domofonem.
— Mamo? Dlaczego nie uprzedziłaś? — Ania była wyraźnie zdenerwowana.
— Chciałam cię zobaczyć — odpowiedziałam cicho.
Wpuściła mnie do środka, ale atmosfera była napięta. Piotr nawet nie wyszedł z pokoju się przywitać.
— Mamo, nie możesz tak po prostu przyjeżdżać — powiedziała Ania, kiedy siedziałyśmy w kuchni.
— Przepraszam… Tęsknię za tobą — wyszeptałam.
— Muszę żyć swoim życiem — odpowiedziała chłodno.
Wróciłam do domu późnym wieczorem. W pociągu patrzyłam przez okno na ciemniejące pola i zastanawiałam się, gdzie popełniłam błąd. Czy za bardzo ją kochałam? Czy za bardzo się poświęcałam?
Od tamtej pory rzadko dzwonię pierwsza. Czekam na jej telefon tygodniami. Czasem mam wrażenie, że jestem dla niej ciężarem.
Sąsiedzi pytają: — Grażyna, co u twojej Ani? — Uśmiecham się sztucznie i odpowiadam: — Dobrze jej się wiedzie.
Ale w środku czuję pustkę.
Czasem myślę o tym wszystkim nocą, kiedy leżę sama w łóżku i słyszę tykanie zegara. Czy naprawdę matczyna miłość może być zbyt wielka? Czy można kochać za bardzo?
Może powinnam była pozwolić jej szybciej dorosnąć? Może powinnam była myśleć więcej o sobie?
A może to świat się zmienił i dzieci już nie potrzebują matek tak jak kiedyś?
Czy ktoś jeszcze czuje ten sam ból? Czy tylko ja zostałam sama z własną miłością?
Może wy mi powiecie: czy można być dobrą matką i nie stracić siebie? Czy miłość zawsze musi boleć?