Między mną a jego przeszłością – Dziecko, którego nie potrafił pokochać

– Nie rozumiesz, Aniu! To nie jest moje dziecko! – głos Pawła odbił się echem od ścian naszego mieszkania na warszawskim Mokotowie. Stałam w kuchni, ściskając w dłoni kubek z zimną już herbatą. W pokoju obok siedziała mała Zosia, jego córka z poprzedniego związku, którą miałam pokochać jak własną. Ale jak miałam to zrobić, skoro jej własny ojciec nie potrafił nawet na nią spojrzeć bez cienia żalu?

Zosia miała wtedy siedem lat. Była cicha, zamknięta w sobie, z wielkimi oczami, które patrzyły na świat z nieufnością. Kiedy Paweł przyprowadził ją do nas po raz pierwszy, myślałam, że to będzie początek nowego rozdziału – dla niej, dla niego, dla nas wszystkich. Ale od początku czułam, że coś jest nie tak. Paweł był chłodny, zdystansowany. Zosia próbowała się do niego przytulić – on odsunął się, tłumacząc się zmęczeniem po pracy.

Teściowa, pani Halina, od początku dawała mi do zrozumienia, że to ja powinnam być „klejem” tej rodziny. – Ty jesteś kobietą, Aniu. To twoja rola, żeby wszystko było dobrze. Dziecko potrzebuje matki – powtarzała z naciskiem. Ale czyja to była odpowiedzialność? Czy naprawdę tylko moja?

Wieczorami siadałam na kanapie i patrzyłam na Pawła, który bezmyślnie przewijał kanały w telewizorze. – Może byś z nią porozmawiał? – próbowałam delikatnie. – O czym? – odpowiadał chłodno. – Ona mnie nie słucha. To nie jest takie proste.

Zosia coraz częściej zamykała się w swoim pokoju. Rysowała smutne obrazki: domy bez okien, ludzi bez twarzy. Czułam się bezradna. Próbowałam ją przytulać, rozmawiać z nią o szkole, o koleżankach. Czasem się uśmiechała, ale jej uśmiech był kruchy jak porcelana.

Najgorsze były weekendy, kiedy przyjeżdżała pani Halina. Krytykowała wszystko: obiad był za słony, Zosia za cicha, a Paweł za bardzo zmęczony. – Ty musisz być silna – mówiła mi szeptem w kuchni. – Paweł ma trudną przeszłość. Jego była żona go zdradziła. On nie potrafi zaufać kobietom.

Ale czy to znaczyło, że Zosia miała za to płacić?

Pewnego wieczoru usłyszałam cichy płacz dochodzący z pokoju Zosi. Weszłam do niej i zobaczyłam ją skuloną pod kołdrą. – Co się stało, kochanie? – zapytałam cicho.

– Tata mnie nie chce – wyszeptała przez łzy.

Serce mi pękło. Usiadłam obok niej i objęłam ją ramieniem. – To nieprawda. Tata cię kocha, tylko czasem nie umie tego pokazać.

Ale czy sama w to wierzyłam?

Z czasem zaczęłam czuć się jak intruz we własnym domu. Paweł coraz częściej wracał późno z pracy albo wychodził na „spotkania służbowe” w weekendy. Zosia i ja zostawałyśmy same. Gotowałyśmy razem obiady, oglądałyśmy bajki, chodziłyśmy na spacery po Łazienkach Królewskich. Zaczęłam ją traktować jak własną córkę.

Ale im bardziej się do niej zbliżałam, tym bardziej oddalał się Paweł.

Pewnego dnia wybuchła awantura. Pani Halina przyszła niezapowiedziana i zobaczyła mnie tulącą Zosię po kolejnym ataku płaczu.

– Co ty robisz?! – krzyknęła. – To nie twoje dziecko! Nie mieszaj się!

– A kto ma się nią zająć? – odpowiedziałam drżącym głosem. – Paweł jej nie widzi! Pani tylko krytykuje! Kto ma jej pomóc?

Wtedy Paweł wszedł do pokoju i spojrzał na mnie z nienawiścią.

– Może powinnaś wrócić do swojej matki, skoro tak bardzo ci przeszkadzamy! – wykrzyczał.

Zosia patrzyła na nas szeroko otwartymi oczami.

Tamtej nocy długo nie mogłam zasnąć. Myślałam o tym wszystkim: o Pawle, o Zosi, o pani Halinie i o sobie. Czy naprawdę muszę naprawiać błędy wszystkich wokół? Czy to ja jestem winna temu, że Paweł nie potrafi pokochać własnej córki?

Następnego dnia spakowałam kilka rzeczy Zosi i zabrałam ją na weekend do mojej mamy do Radomia. Tam po raz pierwszy od dawna zobaczyłam ją uśmiechniętą i beztroską.

– Aniu – powiedziała mama wieczorem przy herbacie – musisz pomyśleć o sobie i o tej dziewczynce. Nie możesz być odpowiedzialna za cudze rany.

Wróciłyśmy do Warszawy w niedzielę wieczorem. Paweł nawet nie zapytał, gdzie byłyśmy.

Od tamtej pory coraz częściej myślę o odejściu. O tym, czy lepiej być samotną matką dla dziecka, które nie jest moje biologicznie, niż tkwić w rodzinie bez miłości.

Czasem patrzę na Zosię i zastanawiam się: czy wystarczy jedna osoba, żeby uratować czyjeś dzieciństwo? Czy można zbudować dom tam, gdzie wszyscy tylko chowają swoje rany?

Może ktoś z was zna odpowiedź.