Czekaj na mnie! – Historia Zofii Stanisławy z Krakowa

„Poczekaj na mnie, Zofio Stanisławo!” – usłyszałam za plecami, kiedy już miałam przekroczyć próg sali numer 12. Dzwonek zadźwięczał, a korytarze szkolne powoli pustoszały. Nauczyciele rozchodzili się do klas, poganiając spóźnialskich. Za oknami szumiała młoda zieleń, słońce kusiło, by wyjść na dwór. Zatrzymałam się przed drzwiami, czując, jak wiosenne powietrze próbuje wedrzeć się do środka przez uchylone okno. Tak jak uczniom, mnie też marzyło się, by rzucić wszystko i pójść na spacer po wiosennym Krakowie. Ale obowiązki były silniejsze.

Odwróciłam się powoli. To była Ania, moja koleżanka z pokoju nauczycielskiego. „Znowu zostajesz na zastępstwo?” – zapytała z troską. Skinęłam głową, próbując ukryć zmęczenie. „Dzisiaj dyrektorka poprosiła mnie o pomoc w trzech klasach. A potem jeszcze zebranie z rodzicami.”

Ania westchnęła. „Zofia, ty się kiedyś wykończysz. Przecież masz rodzinę, dom… Kiedy ostatnio byłaś na spacerze z córką?”

Zacisnęłam usta. Moja córka, Basia, miała dziś urodziny. Miałyśmy iść razem na lody do ulubionej cukierni przy Plantach. Obiecałam jej to tydzień temu. Ale już wiedziałam, że nie zdążę.

Weszłam do klasy. Dzieciaki rozmawiały głośno, ktoś rzucał papierową kulką w kolegę z ostatniej ławki. „Cisza!” – powiedziałam ostrzej niż zamierzałam. Wszyscy spojrzeli na mnie ze zdziwieniem. Przez chwilę poczułam się jak aktorka na scenie, która zapomniała tekstu.

Lekcja minęła szybko, ale myśli błądziły gdzie indziej. W głowie miałam obraz Basi czekającej przy oknie, z nosem przy szybie i smutkiem w oczach. Przypomniałam sobie własne dzieciństwo – mama zawsze była zajęta, tata wiecznie nieobecny. Obiecałam sobie wtedy, że moja córka nigdy nie będzie czuła się samotna.

Po lekcjach pobiegłam do pokoju nauczycielskiego. Telefon dzwonił nieustannie – to mąż, Marek. „Znowu cię nie będzie?” – usłyszałam w słuchawce jego rozczarowany głos. „Basia czeka od godziny. Miałaś być.”

„Przepraszam, Marek, nie mogę wyjść wcześniej. Dyrektorka…”, zaczęłam tłumaczyć się mechanicznie.

„Zawsze dyrektorka! A my? Czy my się nie liczymy?”

Zamilkłam. Wiedziałam, że ma rację, ale nie potrafiłam nic zmienić. Praca była dla mnie wszystkim – sensem życia i ucieczką od problemów w domu.

Po zebraniu z rodzicami wracałam do domu pieszo przez Rynek Główny. Kraków pachniał wiosną i świeżo pieczonym chlebem z pobliskiej piekarni. Ludzie śmiali się w ogródkach kawiarnianych, zakochani trzymali się za ręce. Poczułam ukłucie zazdrości – kiedy ostatnio Marek spojrzał na mnie tak jak ci młodzi ludzie?

W domu panowała cisza. Basia siedziała przy stole z książką, ale nie czytała – patrzyła w pustkę.

„Przepraszam, kochanie…” – zaczęłam niepewnie.

Nie odpowiedziała. Wstała i wyszła do swojego pokoju.

Marek stał w kuchni, oparty o blat.

„Znowu ją zawiodłaś.”

Chciałam zaprotestować, powiedzieć coś w swojej obronie, ale zabrakło mi słów.

„Może powinnaś przemyśleć swoje priorytety?” – dodał cicho.

Te słowa bolały bardziej niż krzyk.

Nocą długo nie mogłam zasnąć. Wpatrywałam się w sufit i liczyłam minuty do świtu. W głowie słyszałam głos Basi: „Mamo, poczekaj na mnie!” – tak mówiła zawsze, gdy spieszyłam się rano do pracy i zostawiałam ją samą przy śniadaniu.

Następnego dnia przyszłam do szkoły wcześniej niż zwykle. Usiadłam na ławce pod kasztanem przed budynkiem i patrzyłam na dzieci wbiegające do środka. Każde z nich miało nadzieję na coś dobrego tego dnia – może pochwałę od nauczyciela, może uśmiech mamy po lekcjach.

Ania usiadła obok mnie.

„Wyglądasz na zmęczoną.”

„Nie spałam całą noc.”

„Może czas coś zmienić?”

Spojrzałam na nią bezradnie.

„Boisz się?”

Pokiwałam głową.

„Czego?”

„Że jeśli przestanę być dobrą nauczycielką… to nie będę już nikim.”

Ania uśmiechnęła się smutno.

„A jeśli przestaniesz być mamą dla własnej córki?”

Te słowa uderzyły mnie jak grom z jasnego nieba.

Po południu wróciłam do domu wcześniej niż zwykle. Basia siedziała na podłodze i rysowała coś kredkami.

„Mogę się przysiąść?” – zapytałam cicho.

Spojrzała na mnie nieufnie.

„Chcesz ze mną rysować?”

Przytaknęłam i usiadłam obok niej. Przez chwilę milczałyśmy, a potem zaczęłyśmy rozmawiać o wszystkim i o niczym – o szkole, o marzeniach, o tym, co ją cieszy i co smuci.

Wieczorem Marek objął mnie delikatnie.

„Dziękuję” – szepnął.

Patrzyłam przez okno na rozświetlone miasto i myślałam o tym, jak łatwo można zgubić siebie w codzienności. Jak często uciekamy przed tymi, których kochamy najbardziej?

Czy naprawdę trzeba wybierać między pracą a rodziną? Czy można być dobrą matką i spełniać swoje marzenia? Może czasem wystarczy po prostu… poczekać na siebie nawzajem.