Wieczorne Spotkanie: Powrót Zosi do Przeszłości
– Zosia, czy ty to naprawdę ty? – głos Magdy rozbrzmiał w zatłoczonej sali restauracji „Pod Lipą”, gdzie odbywało się nasze spotkanie klasowe po dwudziestu latach. Stałam przy wejściu, ściskając w dłoni torebkę, jakby miała mnie ochronić przed falą wspomnień, która właśnie zaczęła mnie zalewać.
Niepozorna, niska, z rudymi włosami – tak siebie pamiętałam z czasów podstawówki. Wtedy byłam tą cichą dziewczynką, która zawsze siedziała w ostatniej ławce i z zazdrością patrzyła na blondwłose koleżanki. Mama powtarzała: „Córeczko, jeszcze rozkwitniesz jak róża”, ale wtedy nie wierzyłam w żadne róże. Wierzyłam tylko w to, że jestem niewidzialna.
Teraz, po latach spędzonych w Warszawie, wróciłam do rodzinnego miasteczka. Miałam dobrą pracę w wydawnictwie, własne mieszkanie i kota o imieniu Borys. Ale w środku wciąż czułam się tą samą Zosią – niepewną siebie, zbyt cichą, zbyt rudą.
– Magda! – uśmiechnęłam się niepewnie, pozwalając się objąć. Magda była kiedyś najpopularniejszą dziewczyną w klasie. Teraz miała zmęczone oczy i zmarszczki wokół ust, których nie pamiętałam. – Jak się masz?
– Lepiej niż wyglądam – zaśmiała się gorzko. – Ale chodź, wszyscy już czekają.
Weszłam do sali i poczułam na sobie spojrzenia dawnych kolegów i koleżanek. Był Tomek, który kiedyś ciągnął mnie za warkocze; był Paweł, który zawsze miał najlepsze oceny; była nawet Ela, która kiedyś wyśmiewała moje piegi.
Usiadłam przy stole obok Magdy. Rozmowy toczyły się wokół pracy, dzieci, kredytów i rozwodów. Każdy próbował udowodnić, że jego życie jest choć trochę lepsze od życia innych. Czułam się jak widz na własnym przedstawieniu.
– Zosia, a ty? – zapytała nagle Ela, patrząc na mnie z tym samym ironicznym uśmiechem co kiedyś. – Masz już męża? Dzieci?
Zawahałam się. – Nie… Mam kota.
Wybuch śmiechu przeszedł przez stół. Poczułam znajome ukłucie w żołądku. Przez chwilę chciałam wyjść, zostawić to wszystko za sobą. Ale wtedy odezwała się Magda:
– Ela, daj spokój. Przynajmniej Zosia nie musi się martwić alimentami.
Wszyscy zamilkli na moment. Spojrzałam na Magdę z wdzięcznością. W jej oczach zobaczyłam coś, czego nie widziałam wcześniej – smutek i zmęczenie życiem.
– Przepraszam – powiedziała Ela cicho. – Nie chciałam…
– Nic się nie stało – odpowiedziałam szybko, choć w środku czułam burzę.
Wtedy do sali wszedł mój dawny nauczyciel matematyki, pan Nowak. Był starszy, pochylony, ale jego głos wciąż miał tę samą siłę:
– Dzieciaki! Jak miło was widzieć! Zosia! Pamiętasz jeszcze wzory skróconego mnożenia?
Zaśmiałam się szczerze po raz pierwszy tego wieczoru.
– Chyba już nie… Ale pamiętam, jak pan zawsze mówił: „Nie bójcie się być sobą”.
Pan Nowak uśmiechnął się szeroko.
– I miałem rację. Każdy z was jest wyjątkowy.
Po tych słowach atmosfera przy stole się rozluźniła. Rozmowy stały się bardziej szczere. Tomek opowiedział o swoim rozwodzie i o tym, jak trudno być samotnym ojcem. Paweł przyznał się do wypalenia zawodowego. Nawet Ela zaczęła mówić o swoich lękach i niepewnościach.
Patrzyłam na nich wszystkich i nagle poczułam coś nowego – współczucie i zrozumienie. Każdy z nas nosił swoje rany pod skórą.
Po kolacji wyszliśmy na zewnątrz zapalić papierosa. Magda stanęła obok mnie.
– Wiesz, Zosia… Zawsze ci zazdrościłam tej twojej ciszy. Ja musiałam być głośna, żeby ktoś mnie zauważył.
Spojrzałam na nią zdziwiona.
– Myślałam, że miałaś wszystko…
Magda wzruszyła ramionami.
– Miałam tylko pozory. A ty? Może właśnie ty byłaś najodważniejsza z nas wszystkich.
Zamilkłyśmy na chwilę, patrząc na ciemniejące niebo nad miasteczkiem.
Po powrocie do domu długo nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok, myśląc o tym wszystkim, co usłyszałam i zobaczyłam tej nocy. O swoich dawnych kompleksach i o tym, jak bardzo pozwoliłam im kierować swoim życiem.
Nad ranem zadzwoniła mama.
– I jak było na spotkaniu? – zapytała cicho.
– Dziwnie… Ale dobrze – odpowiedziałam po chwili namysłu. – Chyba pierwszy raz poczułam się częścią tej klasy.
Mama uśmiechnęła się przez telefon.
– Widzisz? Mówiłam ci kiedyś, że rozkwitniesz jak róża.
Położyłam słuchawkę i spojrzałam w lustro. Moje rude włosy opadały na ramiona jak płomienie. Może mama miała rację? Może każdy z nas potrzebuje czasu, żeby naprawdę rozkwitnąć?
Czasem zastanawiam się: ile jeszcze historii nosimy w sobie, zanim odważymy się je opowiedzieć? Ilu ludzi wokół nas skrywa własne blizny pod warstwą codziennych uśmiechów? Może warto czasem spojrzeć głębiej…