Dziewczynka, która czekała na mamę: Opowieść o stracie, nadziei i nowym domu

— Mamo, wrócisz po mnie? — zapytałam cicho, trzymając się kurczowo jej płaszcza. Pachniał jej perfumami i czymś jeszcze, co zawsze kojarzyło mi się z domem. Ale tej nocy dom przestał istnieć. W drzwiach stali obcy ludzie w granatowych kurtkach, a mama nie patrzyła mi w oczy. — Lena, musisz być dzielna — powiedziała tylko i odwróciła się do okna, jakby tam szukała odpowiedzi.

Miałam wtedy siedem lat. Pamiętam zimno tamtej nocy, kiedy zabrali mnie z mieszkania na warszawskim Bródnie. W korytarzu pachniało gotowaną kapustą od sąsiadki, a ja ściskałam w dłoni pluszowego misia. Mama nie pożegnała się ze mną naprawdę — jej ramiona były sztywne, a głos drżał. Potem już tylko światło latarni za szybą samochodu i głosy dorosłych, którzy mówili o mnie jak o problemie do rozwiązania.

Przez pierwsze miesiące w domu dziecka nie rozmawiałam z nikim. Siedziałam przy oknie i patrzyłam na ulicę, wypatrując znajomej sylwetki. Byłam pewna, że mama wróci — przecież obiecała. Każdy dźwięk na korytarzu sprawiał, że serce waliło mi jak oszalałe. Ale drzwi otwierały się tylko po to, żeby ktoś zawołał mnie na kolację albo do lekarza.

Inne dzieci mówiły, że nie warto czekać. — Twoja matka już po ciebie nie przyjdzie — rzuciła kiedyś starsza dziewczyna o imieniu Kasia. Chciałam ją uderzyć, ale tylko zacisnęłam pięści i uciekłam do łazienki. Tam płakałam tak długo, aż zasnęłam skulona pod umywalką.

Czas płynął powoli. Listy od mamy przestały przychodzić po kilku miesiącach. Wychowawczyni tłumaczyła mi, że mama jest chora i nie może się mną zajmować. Ale ja wiedziałam swoje — musiała mieć powód, żeby mnie zostawić. Może zrobiłam coś złego? Może byłam za głośna albo za często się złościłam?

W domu dziecka nauczyłam się nie ufać nikomu. Dorośli przychodzili i odchodzili, obiecując rzeczy, których nigdy nie dotrzymywali. Raz pojawiła się para — pani Ewa i pan Marek. Zaprosili mnie na lody i pytali o ulubione bajki. Byli mili, ale ich uśmiechy wydawały mi się sztuczne. Kiedy zaproponowali, żebym zamieszkała z nimi na próbę, odmówiłam. Nie chciałam nowej rodziny. Chciałam tylko mamy.

Minęły dwa lata. Miałam już dziewięć lat i coraz częściej budziłam się w nocy z krzykiem. Śniło mi się, że wracam do naszego mieszkania, a tam wszystko jest inne: meble poprzestawiane, zdjęcia zdjęte ze ścian, a mama zniknęła bez śladu. Zaczęłam mieć problemy w szkole — biłam się z innymi dziećmi i nie chciałam rozmawiać z nauczycielami.

Pewnego dnia wychowawczyni powiedziała mi, że przyjechali państwo Nowakowie — chcą mnie poznać. Znowu poczułam ten znajomy lęk i gniew. Po co mam udawać córkę dla obcych ludzi? Ale pani Nowakowa była inna niż wszyscy dotąd dorośli. Nie zadawała głupich pytań i nie próbowała mnie przekupić słodyczami. Po prostu usiadła obok mnie na ławce w parku i milczała przez długą chwilę.

— Wiesz, Lena — powiedziała w końcu — czasem życie układa się inaczej niż chcemy. Ja też kiedyś straciłam kogoś bliskiego i długo nie mogłam sobie z tym poradzić.

Spojrzałam na nią podejrzliwie. — To nie to samo — burknęłam.

— Może nie — odpowiedziała spokojnie. — Ale wiem, jak to jest czuć się samotnym.

Nie wiem dlaczego, ale jej słowa zostały ze mną na długo. Przez kolejne tygodnie spotykaliśmy się coraz częściej. Pan Nowak opowiadał mi o swoim psie z dzieciństwa, a pani Nowakowa pokazała mi jak piec szarlotkę. Zaczęłam czuć coś dziwnego — jakby ktoś powoli zdejmował ze mnie ciężki płaszcz smutku.

Kiedy zaproponowali mi wspólne zamieszkanie na próbę, zgodziłam się bez przekonania. Bałam się zaufać, ale jeszcze bardziej bałam się zostać sama na zawsze.

Pierwsze tygodnie w ich domu były trudne. Każdy dźwięk budził we mnie niepokój; bałam się zostawiać swoje rzeczy bez nadzoru i długo nie mogłam zasnąć w nowym łóżku. Pan Nowak był cierpliwy — codziennie rano robił mi kakao i zostawiał karteczki z uśmiechniętymi buźkami na stole. Pani Nowakowa nigdy nie podnosiła głosu; kiedy miałam zły dzień, po prostu siadała obok mnie i pozwalała mi płakać.

Z czasem zaczęłam wierzyć, że może jednak zasługuję na coś więcej niż samotność. Zaczęłam mówić im o swoich lękach i wspomnieniach z mamą. Pani Nowakowa słuchała uważnie i nigdy mnie nie oceniała.

Pewnego wieczoru usłyszałam rozmowę dorosłych przez uchylone drzwi:
— Myślisz, że ona kiedyś nam zaufa? — zapytał pan Nowak cicho.
— Musimy być cierpliwi — odpowiedziała jego żona. — Dzieci po takich przejściach potrzebują czasu.

Te słowa sprawiły, że poczułam się ważna pierwszy raz od bardzo dawna.

Minęły kolejne miesiące. Zaczęłam lepiej radzić sobie w szkole i znalazłam przyjaciółkę — Martynę z sąsiedztwa. Czasem jeszcze śniła mi się mama; budziłam się wtedy z mokrą poduszką i długo nie mogłam zasnąć. Ale już nie czekałam na nią tak jak kiedyś.

W dniu moich jedenastych urodzin pani Nowakowa upiekła tort z truskawkami i zaprosiła kilka moich koleżanek ze szkoły. Kiedy zdmuchiwałam świeczki, poczułam coś dziwnego — wdzięczność za to, co mam teraz.

Czasem zastanawiam się, czy mama jeszcze o mnie pamięta. Czy żałuje? Czy była szczęśliwa bez mnie? Nie wiem tego i pewnie nigdy się nie dowiem.

Ale dziś wiem jedno: rodzina to nie tylko więzy krwi. To ludzie, którzy są przy tobie wtedy, gdy najbardziej tego potrzebujesz.

Czy można naprawdę pogodzić się ze stratą? Czy nowe życie może uleczyć stare rany? Może każdy z nas musi sam znaleźć odpowiedź.