Głos, którego nie powinno być: Historia Konrada z podwarszawskiego mieszkania

– Dzwoń po karetkę! – usłyszałem wyraźnie, choć w pokoju byłem sam. Zamarłem z kubkiem herbaty w dłoni, a gorący płyn rozlał się na moją dłoń. Rozejrzałem się nerwowo po ciasnym mieszkaniu na Bródnie, ale poza mną nie było tu nikogo. Tylko stary zegar tykał monotonnie na ścianie, a zza okna dobiegał szum samochodów. Przez chwilę myślałem, że oszalałem.

To nie był pierwszy raz, kiedy czułem się dziwnie samotny. Od kiedy Magda wyprowadziła się z dziećmi do matki, moje życie stało się ciche i przewidywalne. Praca zdalna w IT, szybkie obiady z mikrofali, wieczory przed telewizorem. Czasem dzwoniłem do syna, ale rozmowy były krótkie i pełne niezręczności. Magda mówiła, że jestem zamknięty w sobie, że nie potrafię rozmawiać o uczuciach. Może miała rację.

Ale tego wieczoru coś się zmieniło. Głos był tak realny, że przez chwilę pomyślałem, że ktoś ukrył się w mieszkaniu. Przeszukałem każdy kąt – łazienkę, kuchnię, nawet balkon. Nic. Tylko ja i moje myśli. A jednak rozkaz powracał: „Dzwoń po karetkę!”

Zacząłem się zastanawiać: może to objaw przemęczenia? Może powinienem zadzwonić do lekarza psychiatry? Ale wtedy usłyszałem coś jeszcze – cichy jęk zza ściany. To była pani Zofia, sąsiadka z naprzeciwka. Starsza kobieta, którą czasem widywałem na klatce schodowej. Zawsze uśmiechnięta, choć samotna jak ja.

Wyszedłem na korytarz i zapukałem do jej drzwi. Cisza. Zapukałem mocniej.

– Pani Zofio? Wszystko w porządku?

Znów ten jęk, ledwo słyszalny. Serce zaczęło mi walić jak młotem. Nacisnąłem klamkę – drzwi były otwarte. Wszedłem ostrożnie do środka i zobaczyłem ją leżącą na podłodze w kuchni. Oddychała ciężko, była blada jak ściana.

– Proszę się nie ruszać! – powiedziałem drżącym głosem i wyciągnąłem telefon.

Wybrałem 112. Dłonie mi się trzęsły, głos łamał.

– Proszę natychmiast przyjechać! Starsza kobieta upadła, chyba zemdlała…

Dyspozytorka zadawała pytania, a ja odpowiadałem automatycznie. Czułem się jakbym był poza swoim ciałem. Karetka przyjechała po dziesięciu minutach, które wydawały się wiecznością.

Lekarze zabrali panią Zofię do szpitala. Zostałem sam w jej mieszkaniu, patrząc na przewrócony kubek z herbatą i rozrzucone gazety na stole. Wtedy dotarło do mnie, co się stało: gdyby nie ten głos…

Wróciłem do siebie i usiadłem na kanapie. Przez całą noc nie mogłem zasnąć. W głowie kłębiły mi się pytania: Skąd ten głos? Czy to był cud? A może po prostu instynkt?

Następnego dnia zadzwoniła Magda.

– Słyszałam od sąsiadki, że uratowałeś panią Zofię – powiedziała zaskoczona.

– Nie wiem… Po prostu… coś mi kazało zadzwonić po pomoc.

– Może to znak? – zapytała cicho.

Nie odpowiedziałem. Bałem się przyznać nawet przed sobą, jak bardzo mnie to wszystko poruszyło.

Przez kolejne dni nie mogłem przestać myśleć o tym wydarzeniu. Zacząłem rozmawiać z ludźmi na klatce schodowej, pytać o panią Zofię. Okazało się, że przeżyła udar tylko dlatego, że pomoc przyszła tak szybko.

Wieczorami siadałem przy oknie i patrzyłem na światła Warszawy. Czułem dziwną ulgę – pierwszy raz od miesięcy miałem poczucie, że zrobiłem coś ważnego. Ale jednocześnie narastał we mnie lęk: czy to znaczy, że naprawdę słyszałem coś nadprzyrodzonego? Czy może po prostu samotność zaczęła mi odbierać rozum?

Pewnego dnia spotkałem panią Zofię wracającą ze szpitala. Była słaba, ale uśmiechała się do mnie szeroko.

– Panie Konradzie… Dziękuję panu za życie – powiedziała cicho.

Nie wiedziałem co odpowiedzieć. Uścisnąłem jej dłoń i poczułem łzy pod powiekami.

Wieczorem zadzwonił mój syn.

– Tata… Słyszałem o wszystkim od mamy. Jesteś bohaterem!

Zaśmiałem się przez łzy.

– Nie wiem, czy bohaterem… Po prostu posłuchałem głosu w głowie.

– Może czas częściej słuchać tego głosu? – zapytał żartobliwie.

Po tej rozmowie długo siedziałem w ciszy. Przypomniały mi się wszystkie chwile samotności i zamknięcia w sobie. Może to był znak? Może czas otworzyć się na ludzi?

Od tamtej pory staram się być bardziej obecny – dla sąsiadów, dla rodziny, dla siebie samego. Ale czasem w nocy budzę się zlany potem i pytam sam siebie: czy to był cud? Czy tylko desperacka potrzeba bliskości?

A wy… co byście zrobili na moim miejscu? Czy uwierzylibyście w taki głos? Czy może uznalibyście to za szaleństwo?