Zawsze będziesz moją mamą – historia o adopcji, prawdzie i sile miłości
— Mamo, dlaczego nie mam zdjęć z dzieciństwa? — zapytała Zosia, patrząc na mnie spod grzywki, której nigdy nie pozwalała sobie podciąć. Był środek listopada, a za oknem padał śnieg z deszczem. W kuchni pachniało rosołem, a ja poczułam, jak serce podchodzi mi do gardła.
— Bo… — zaczęłam, ale głos mi się załamał. — Bo nie zawsze byłam przy tobie, córeczko.
Zosia odłożyła kredki i spojrzała na mnie z mieszaniną ciekawości i smutku. Miała jedenaście lat i była mądrzejsza, niż chciałam przyznać. Wiedziała więcej, niż powinna. Od kiedy ją adoptowałam, starałam się dać jej wszystko: dom, miłość, poczucie bezpieczeństwa. Ale przeszłość była jak cień – zawsze gdzieś za nami.
Miałam trzydzieści pięć lat, kiedy po raz pierwszy przekroczyłam próg domu dziecka w Łodzi. Byłam wtedy świeżo po rozwodzie z Markiem – człowiekiem, który obiecywał mi niebo, a zostawił z długami i roztrzaskaną wiarą w ludzi. Lekarze powiedzieli mi, że nie będę mogła mieć dzieci. Przez rok płakałam nocami w pustym mieszkaniu na Retkini, aż pewnego dnia zobaczyłam ogłoszenie o wolontariacie w domu dziecka. Poszłam tam z myślą, że może komuś pomogę. Nie wiedziałam jeszcze, że pomogę przede wszystkim sobie.
Zosię poznałam podczas warsztatów plastycznych. Siedziała sama przy oknie i rysowała dom – prosty, z czerwonym dachem i wielkim słońcem nad nim. Miała wtedy siedem lat i nie mówiła prawie nic. Kiedy zapytałam ją, czy mogę się przysiąść, tylko wzruszyła ramionami. Ale kiedy zapytałam: „Jak myślisz, kto tam mieszka?”, odpowiedziała cicho: „Może ja… kiedyś”.
Adopcja nie była łatwa. Moja mama była przeciwna: — Po co ci cudze dziecko? Jeszcze się rozczarujesz! — krzyczała przez telefon. Siostra przestała się odzywać na kilka miesięcy. W pracy patrzyli na mnie jak na wariatkę. Ale ja wiedziałam jedno: Zosia była moim dzieckiem od pierwszego dnia.
Pierwsze miesiące były trudne. Zosia budziła się z krzykiem po nocach, bała się zostawać sama w pokoju, nie chciała jeść obiadu przy stole. Pamiętam, jak raz wylała cały barszcz na podłogę i zaczęła przepraszać tak rozpaczliwie, że aż się popłakałam razem z nią.
— Zosiu, kochanie, nic się nie stało — tuliłam ją wtedy mocno. — Jesteś tu bezpieczna.
Z czasem było coraz lepiej. Zosia zaczęła się śmiać, przynosić ze szkoły laurki i opowiadać o koleżankach. Ale zawsze był ten cień – pytania o przeszłość, o rodzinę biologiczną.
Wszystko zmieniło się pewnego grudniowego popołudnia. Zadzwonił telefon. Numer nieznany.
— Dzień dobry… Czy rozmawiam z panią Anną Nowak? — usłyszałam kobiecy głos.
— Tak, słucham?
— Ja… jestem matką Zosi. Chciałam tylko wiedzieć… czy ona jest szczęśliwa?
Zamarłam. Przez chwilę słyszałam tylko własny oddech.
— Proszę pani — powiedziałam w końcu twardo — Zosia ma nowe życie. Proszę tego nie burzyć.
— Ja niczego nie chcę… tylko czasem myślę o niej nocami…
Rozłączyłam się drżącą ręką. Przez godzinę siedziałam w kuchni bez ruchu. Potem przyszła Zosia i zapytała o zdjęcia.
Wieczorem zadzwoniła moja mama.
— Anka, słyszałam od sąsiadki… Twoja Zosia to przecież nie twoja krew! Nigdy nie będzie taka jak ty!
— Mamo! — krzyknęłam przez łzy. — Ona jest moim dzieckiem!
— Ale nigdy nie będzie twoja do końca! — usłyszałam i poczułam, jakby ktoś wbijał mi nóż w serce.
Przez kolejne dni chodziłam jak cień samej siebie. W pracy popełniałam błędy, w domu byłam rozdrażniona. Zosia to widziała.
— Mamo… zrobiłam dla ciebie rysunek — powiedziała pewnego wieczoru i wręczyła mi kartkę: dwie postacie trzymające się za ręce pod wielkim napisem „Zawsze będziesz moją mamą”.
Nie wytrzymałam i rozpłakałam się przy niej.
— Przepraszam cię, Zosiu… Przepraszam za wszystko…
— Za co? Przecież jesteś najlepszą mamą na świecie!
Tamtej nocy postanowiłam powiedzieć jej prawdę.
Usiadłyśmy razem na kanapie.
— Zosiu… Chciałabym ci coś powiedzieć. Wiem, że czasem czujesz się inna… Bo twoja historia zaczęła się gdzie indziej niż moja. Ale kocham cię tak samo mocno, jakbyś była ze mnie.
Zosia długo milczała.
— Czy ja muszę ją kiedyś poznać? Tamtą mamę?
— Nie musisz niczego robić — odpowiedziałam cicho. — To twoje życie i twoja decyzja.
Przytuliła się do mnie mocno.
— Ty jesteś moją mamą. I zawsze będziesz.
Wkrótce potem przyszły święta. Moja mama zadzwoniła z życzeniami:
— Anka… może przyjedziecie na Wigilię? Zosia też…
Pojechałyśmy razem do rodzinnego domu pod Piotrkowem Trybunalskim. Babcia podała Zosi opłatek i pierwszy raz spojrzała na nią ciepło:
— Witaj w rodzinie, dziecko.
Zosia uśmiechnęła się szeroko i wtedy zobaczyłam w jej oczach spokój – taki sam, jaki miałam ja jako dziecko.
Ale życie nie jest bajką. Po Nowym Roku Zosia wróciła ze szkoły zapłakana.
— Mamo… Kacper powiedział wszystkim w klasie, że jestem „podrzutkiem”. Że nie mam prawdziwej rodziny…
Serce mi pękło.
— A co ty mu odpowiedziałaś?
— Że mam najlepszą mamę na świecie i że rodzina to nie tylko krew!
Przytuliłam ją mocno i poczułam dumę większą niż kiedykolwiek wcześniej.
Kilka tygodni później znów zadzwoniła biologiczna matka Zosi – tym razem poprosiła o spotkanie.
Wahałam się długo. Bałam się wszystkiego: reakcji Zosi, własnych emocji, tego, że coś stracę na zawsze.
W końcu zgodziłam się – pod warunkiem, że to będzie tylko rozmowa dorosłych.
Spotkałyśmy się w kawiarni przy Piotrkowskiej. Kobieta miała zmęczone oczy i dłonie drżące od nerwów.
— Dziękuję pani za wszystko — powiedziała cicho. — Wiem, że nie mogę cofnąć czasu…
— Ona jest szczęśliwa — odpowiedziałam twardo. — I kochana.
— To najważniejsze…
Wyszłam stamtąd lżejsza o cały bagaż strachu.
Wieczorem Zosia zapytała:
— Mamo… czy ona mnie kocha?
Zawahałam się tylko przez chwilę:
— Myślę, że tak… Ale ja kocham cię najbardziej na świecie.
Zosia uśmiechnęła się przez łzy:
— I tak zawsze będziesz moją mamą.
Czasem myślę: czy można być matką bez więzów krwi? Czy miłość naprawdę wystarczy? A może to właśnie wybór czyni nas rodziną? Co wy o tym sądzicie?