Winowajca: Powiew włoskiego powietrza – Historia Ewy z Gdańska
Kiedy wpadłam do kuchni, talerz roztrzaskał się o podłogę z hukiem, który uciszył całą rodzinę. Mama spojrzała na mnie z wyrzutem, a ojciec tylko westchnął ciężko. – Ewa, czy ty musisz zawsze robić zamieszanie? – syknęła moja starsza siostra, Agnieszka, z wyższością, która od dzieciństwa wbijała mi się pod skórę jak drzazga.
– Przepraszam – wymamrotałam, zbierając kawałki porcelany. Ręce mi drżały. To miała być zwykła niedzielna kolacja w naszym mieszkaniu na Zaspie, a czułam się jak intruz we własnym domu.
Ojciec nalał sobie kolejny kieliszek wódki i spojrzał na mnie spod krzaczastych brwi. – Może byś w końcu znalazła sobie porządnego chłopa, Ewa? Ile można czekać? Agnieszka już ma męża i dziecko, a ty co? Tylko ta twoja praca w bibliotece i książki! – rzucił z pogardą.
– Tato, daj jej spokój – próbowała łagodzić mama, ale jej głos był słaby, jakby sama nie wierzyła w to, co mówi.
Agnieszka uśmiechnęła się złośliwie. – Może Ewa czeka na księcia z bajki? Albo na jakiegoś Włocha z serialu? – zaśmiała się głośno, a jej mąż, Paweł, przytaknął z rozbawieniem.
Poczułam, jak łzy napływają mi do oczu. Wstałam gwałtownie od stołu. – Przepraszam, nie czuję się dobrze – rzuciłam i wybiegłam do swojego pokoju. Za drzwiami usłyszałam jeszcze szept mamy: – Znowu się obraziła. Zawsze taka była.
Usiadłam na łóżku i wpatrywałam się w ścianę. Byłam już po trzydziestce, samotna, z pracą, która dla innych była śmieszna i bez perspektyw. Ale kochałam książki i ciszę biblioteki na Starym Mieście. Tam czułam się potrzebna.
Następnego dnia w pracy próbowałam zapomnieć o rodzinnej kolacji. Przeglądałam katalogi, kiedy do biblioteki wszedł mężczyzna o ciemnych włosach i śniadej cerze. Wyglądał jak wyjęty z włoskiego filmu – elegancki płaszcz, lekki szalik przewiązany niedbale wokół szyi.
– Dzień dobry – powiedział z lekkim akcentem. – Szukam książek o Gdańsku po włosku. Jestem tu na wymianie naukowej. Nazywam się Marco Ricci.
Zrobiło mi się gorąco. – Oczywiście, zaraz sprawdzę – odpowiedziałam i poprowadziłam go do odpowiedniego regału. Rozmawialiśmy długo o literaturze i historii miasta. Marco był czarujący, uważny i… zupełnie inny niż wszyscy mężczyźni, których znałam.
Zaczęliśmy spotykać się po pracy. Pokazywałam mu Gdańsk: Motławę o zachodzie słońca, oliwskie parki, stare kamienice na Mariackiej. Czułam się przy nim lekka i piękna. Po raz pierwszy od lat ktoś patrzył na mnie tak, jakbym była kimś wyjątkowym.
Pewnego wieczoru Marco zaprosił mnie do włoskiej restauracji przy ulicy Ogarnej. Siedzieliśmy przy świecach, a on nagle ujął moją dłoń.
– Ewa, jesteś niezwykła. Chciałbym cię lepiej poznać… może nawet zostać tu dłużej dla ciebie – powiedział cicho.
Serce waliło mi jak oszalałe. Ale wtedy zadzwonił mój telefon. To była Agnieszka.
– Musisz natychmiast wrócić do domu! Mama trafiła do szpitala! – krzyknęła przez łzy.
Wybiegłam bez słowa wyjaśnienia. Marco próbował mnie zatrzymać, ale wyrwałam rękę i pobiegłam na przystanek tramwajowy.
W szpitalu panował chaos. Ojciec siedział na korytarzu z głową w dłoniach. Agnieszka płakała i obwiniała mnie: – Gdybyś była w domu, może mama nie dostałaby ataku! Zawsze myślisz tylko o sobie!
Nie miałam siły się bronić. Mama leżała nieprzytomna po udarze. Lekarze nie dawali gwarancji na szybki powrót do zdrowia.
Przez kolejne tygodnie życie zamieniło się w szpitalne korytarze i kłótnie z siostrą o opiekę nad mamą. Ojciec coraz częściej zaglądał do kieliszka i wyżywał się na mnie:
– Ty nawet nie umiesz ugotować porządnego obiadu! Co z ciebie za córka?
Agnieszka przychodziła rzadko, tłumacząc się dzieckiem i pracą. Wszystko spadło na mnie: zakupy, pranie, opieka nad mamą.
Marco dzwonił codziennie. – Ewa, pozwól sobie pomóc. Przyjadę do ciebie, będę przy tobie.
Ale ja byłam coraz bardziej zamknięta w sobie. W końcu przestałam odbierać telefony.
Któregoś dnia Agnieszka przyszła wcześniej niż zwykle i zastała mnie płaczącą nad łóżkiem mamy.
– Wiesz co? Ty zawsze byłaś słaba! Nawet teraz nie potrafisz sobie poradzić! – krzyknęła i trzasnęła drzwiami.
Po jej wyjściu mama otworzyła oczy i wyszeptała:
– Ewa… nie pozwól im siebie skrzywdzić… Żyj po swojemu…
Te słowa były jak przebudzenie ze złego snu.
Następnego dnia zadzwoniłam do Marco.
– Przepraszam, że cię odtrąciłam… Potrzebuję cię… Chcę spróbować jeszcze raz.
Marco przyjechał natychmiast. Pomagał mi przy mamie, gotował włoskie potrawy i wnosił do naszego domu światło i śmiech.
Ojciec początkowo patrzył na niego wilkiem:
– Co ten Włoch tu robi? Myślisz, że będzie cię utrzymywał?
Ale Marco nie dawał się sprowokować. Z czasem nawet ojciec zaczął doceniać jego pomoc.
Agnieszka jednak nie mogła pogodzić się z tym, że to ja znalazłam szczęście pierwsza.
– On cię zostawi! Tacy jak on nigdy nie zostają na długo! – syczała podczas kolejnej kłótni.
Ale tym razem nie pozwoliłam jej sobą manipulować.
– To moje życie! Jeśli popełnię błąd, będzie to mój błąd!
Po kilku miesiącach mama wróciła do domu. Była słaba, ale uśmiechała się widząc mnie szczęśliwą u boku Marco.
Wkrótce Marco poprosił mnie o rękę na plaży w Brzeźnie przy zachodzie słońca.
Powiedziałam „tak”.
Na naszym ślubie ojciec płakał ze wzruszenia, a mama trzymała mnie za rękę tak mocno, jakby chciała przekazać mi całą swoją siłę.
Agnieszka przyszła tylko na chwilę i wyszła bez słowa gratulacji.
Dziś siedzę przy oknie naszego mieszkania z widokiem na Motławę i piszę tę historię dla siebie – żeby nigdy nie zapomnieć, że nawet jeśli rodzina cię rani, możesz znaleźć własną drogę do szczęścia.
Czy naprawdę trzeba poświęcić wszystko dla innych? Czy mamy prawo walczyć o siebie nawet wtedy, gdy rodzina tego nie rozumie? Jak wy byście postąpili?