Miłość na patelni: Czy jestem jeszcze sobą, czy już tylko kucharką?
— Znowu odgrzewane? — głos Piotra przeszył ciszę kuchni jak nóż. Stał w drzwiach, z miną pełną rozczarowania, patrząc na talerz z wczorajszym bigosem.
Zacisnęłam dłonie na ściereczce. W środku aż się gotowało. Przecież wróciłam z pracy ledwie pół godziny temu, a on już czekał, jakby nic innego w życiu nie miało znaczenia poza tym, co postawię na stole.
— Piotrze, nie miałam czasu… — zaczęłam cicho.
— Zuzka, ile razy mam powtarzać? Nie lubię odgrzewanego. Przecież wiesz. — Jego głos był chłodny, stanowczy. — Po co się spieszyłem z pracy, skoro nawet obiadu nie ma?
Wyszłam z kuchni, zanim zobaczył łzy w moich oczach. Zamknęłam się w łazience i oparłam czoło o zimne kafelki. „Czy to naprawdę miłość? Czy to już tylko rutyna i obowiązek?” — pytałam siebie w myślach.
Mam na imię Zuzanna. Mam 38 lat i od dziesięciu jestem żoną Piotra. Kiedyś myślałam, że miłość to wspólne śniadania, rozmowy do późna i śmiech przy kawie. Teraz moje życie to niekończący się kierat: gotowanie, sprzątanie, pranie. Piotr nie je resztek. Każdego dnia muszę gotować od nowa. Nawet jeśli wracam z pracy zmęczona jak pies.
Kiedyś próbowałam z nim rozmawiać.
— Piotrze, może byśmy czasem zjedli coś z wczoraj? Przecież bigos najlepszy jest na drugi dzień… — próbowałam żartować.
— Ty nie rozumiesz — przerwał mi wtedy ostro. — Ja ciężko pracuję, chcę mieć świeże jedzenie. To taki problem?
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Przecież ja też pracuję. W biurze rachunkowym, osiem godzin dziennie plus dojazdy. Ale dla niego to się nie liczyło. On był „głową rodziny”, ja miałam dbać o dom.
Z czasem przestałam się buntować. Po prostu robiłam swoje. Wstawałam o piątej rano, żeby przygotować mu jajecznicę i świeże bułki. Po pracy biegłam do sklepu po mięso na obiad. Wieczorem jeszcze kolacja — koniecznie ciepła.
Moja mama mówiła:
— Zuzia, nie daj sobą pomiatać! Ma dwie ręce, niech sobie sam coś zrobi!
Ale ja tylko wzruszałam ramionami. „Tak trzeba”, powtarzałam sobie w myślach. „Tak wygląda prawdziwa rodzina”.
Aż do tamtego dnia.
Był piątek, padał deszcz. Wracałam do domu z siatkami pełnymi zakupów, przemoczona do suchej nitki. W kuchni czekał Piotr.
— Gdzie byłaś tak długo? Jestem głodny!
— Byłam w sklepie… — zaczęłam tłumaczyć.
— Znowu? Przecież byłaś wczoraj! — krzyknął.
Wtedy coś we mnie pękło.
— Może sam byś poszedł po zakupy?! — wybuchłam. — Może sam byś coś ugotował?!
Piotr spojrzał na mnie jak na obcą osobę.
— Co ci się stało? — zapytał z niedowierzaniem.
— Mam dość! — powiedziałam przez łzy. — Mam dość tego, że wszystko jest na mojej głowie! Że nigdy nie możesz zjeść czegoś odgrzewanego! Że liczy się tylko twoje wygoda!
Przez chwilę milczał. Potem wyszedł z kuchni bez słowa.
Tego wieczoru nie rozmawialiśmy ze sobą. Siedziałam przy stole i patrzyłam na swoje ręce — popękane od mycia naczyń, czerwone od gorącej wody. Zastanawiałam się: czy to jeszcze troska o męża, czy już utrata siebie?
Następnego dnia zadzwoniła moja siostra, Marta.
— Zuzka, co się dzieje? Mama mówiła, że jesteś jakaś przygaszona.
Opowiedziałam jej wszystko. O tym, jak Piotr traktuje mnie jak służącą. O tym, że nie pamiętam już, kiedy ostatnio zrobił mi herbatę albo zapytał, jak się czuję.
— Musisz postawić granice — powiedziała Marta stanowczo. — Inaczej zwariujesz.
Ale jak postawić granice komuś, kogo się kochało przez tyle lat? Komu oddało się wszystko?
W niedzielę rano Piotr przyszedł do kuchni.
— Zrobiłem ci kawę — powiedział cicho.
Spojrzałam na niego zdziwiona.
— Dziękuję… — odpowiedziałam niepewnie.
Usiadł naprzeciwko mnie.
— Przepraszam za wczoraj. Nie chciałem cię zranić.
Poczułam ulgę i smutek jednocześnie. Bo wiedziałam, że za kilka dni wszystko wróci do normy. On znów będzie wymagał świeżych obiadów, a ja znów będę biegać między pracą a kuchnią.
I tak mijały kolejne tygodnie. Czasem próbowałam protestować:
— Piotrze, dziś nie dam rady ugotować obiadu od nowa…
Ale on tylko wzdychał ciężko i wychodził z kuchni obrażony.
Zaczęłam coraz częściej płakać po nocach. Czułam się niewidzialna. Jakby moje potrzeby nie miały znaczenia.
Pewnego dnia syn sąsiadki zaprosił mnie na kawę do swojej mamy. Pani Halina była wdową od kilku lat i zawsze powtarzała:
— Zuzanno, kobieta musi dbać o siebie! Inaczej nikt o nią nie zadba!
Siedziałyśmy przy stole i rozmawiałyśmy o wszystkim: o dzieciach, o pracy, o życiu.
— A twój Piotr? Pomaga ci chociaż trochę? — zapytała nagle pani Halina.
Uśmiechnęłam się smutno.
— On uważa, że to moja rola…
Pani Halina pokiwała głową ze zrozumieniem.
— Ja też tak kiedyś myślałam. Ale potem zostałam sama i zrozumiałam jedno: nikt nie podziękuje ci za poświęcenie, jeśli sama siebie nie docenisz.
Te słowa długo dźwięczały mi w głowie.
Wieczorem usiadłam z Piotrem przy stole.
— Musimy porozmawiać — powiedziałam stanowczo.
Spojrzał na mnie zaskoczony.
— Co się stało?
— Nie dam już rady tak żyć. Nie chcę być tylko kucharką w tym domu. Chcę być twoją żoną, partnerką… Chcę mieć czas dla siebie!
Piotr milczał przez dłuższą chwilę.
— Myślałem… że tak trzeba — powiedział w końcu cicho. — Że tak wygląda rodzina…
— Rodzina to wspólnota — odpowiedziałam łamiącym się głosem. — A ja czuję się samotna jak nigdy wcześniej.
Nie wiem jeszcze, co będzie dalej. Piotr próbuje się zmieniać — czasem sam robi zakupy albo odgrzewa sobie obiad z poprzedniego dnia. Ale wiem jedno: już nigdy nie pozwolę sobie odebrać siebie samej.
Czasem patrzę rano w lustro i pytam: czy naprawdę musimy poświęcać wszystko dla innych? Czy miłość to tylko dawanie bez końca?