Moja córka rodziła w kuchni, a jej mąż oglądał mecz – o tym, jak kobiety wciąż są na ostatnim miejscu
— Mamo, możesz mi podać sól? — głos Zosi był cichy, ale drżał w nim jakiś niepokój. Stałam przy stole, kroiłam ogórki na mizerię, a ona mieszała zupę, opierając się ciężko o blat. W tle słychać było komentatora: „Lewandowski! Strzał!” Bartek siedział w salonie, zapatrzony w telewizor, jakby świat poza boiskiem nie istniał.
— Zosiu, dobrze się czujesz? — zapytałam, bo zauważyłam, że jej ręka zaciska się na brzuchu.
— To chyba tylko skurcze Braxtona-Hicksa… — próbowała się uśmiechnąć, ale widziałam łzy w jej oczach. — Muszę jeszcze zrobić ziemniaki.
— Zostaw to! — podniosłam głos. — Idź usiądź!
Bartek nawet nie spojrzał w naszą stronę. „Sędzia powinien to gwizdnąć!” wrzasnął do ekranu.
Wtedy Zosia nagle zgięła się wpół i jęknęła. Upuściła łyżkę na podłogę. Podbiegłam do niej, objęłam ją ramieniem.
— Bartek! — krzyknęłam. — Chyba zaczyna rodzić!
On tylko machnął ręką. — Spokojnie, jeszcze tydzień do terminu. To pewnie fałszywy alarm.
Poczułam wściekłość. Przez chwilę miałam ochotę rzucić czymś w telewizor. Zamiast tego złapałam Zosię za rękę i zaprowadziłam ją do pokoju. Oddychała ciężko, łzy spływały jej po policzkach.
— Mamo… ja się boję…
— Jestem z tobą, kochanie — wyszeptałam i pogłaskałam ją po włosach. — Zaraz zadzwonię po karetkę.
Z kuchni dochodził zapach przypalonej zupy i głos komentatora: „To mogła być bramka!”
Karetka przyjechała po dziesięciu minutach. Bartek wyszedł z domu dopiero wtedy, gdy usłyszał sygnał syreny. Wyszedł na klatkę schodową z pilotem w ręku, jakby bał się przegapić powtórkę gola.
W szpitalu wszystko potoczyło się błyskawicznie. Zosia urodziła zdrową dziewczynkę. Bartek pojawił się dopiero rano, ziewając i pytając, czy może już wracać do domu, bo „musiałby się przespać przed pracą”.
Tamtej nocy nie mogłam zasnąć. Siedziałam przy łóżku Zosi i patrzyłam na jej zmęczoną twarz. Przypomniałam sobie własny poród sprzed trzydziestu lat. Też byłam sama. Mój mąż, Andrzej, wtedy wyjechał „na chwilę” do pracy i wrócił dopiero po dwóch dniach. Mama powtarzała mi: „Kobieta musi być silna. Nie możesz liczyć na nikogo.”
Czy to naprawdę musi tak wyglądać? Czy naprawdę jesteśmy skazane na samotność w najważniejszych momentach życia?
Po powrocie do domu Zosia próbowała udawać, że wszystko jest w porządku. Gotowała obiady, sprzątała, karmiła małą Hanię co dwie godziny. Bartek wracał z pracy i rzucał się na kanapę z telefonem w ręku.
— Może byś mi pomógł? — zapytała któregoś wieczoru cicho.
— Przecież cały dzień pracuję! Ty siedzisz w domu — odburknął.
Zosia spuściła wzrok i zaczęła wycierać stół. Patrzyłam na nią i czułam narastającą bezsilność. Próbowałam rozmawiać z Bartkiem:
— Bartek, twoja żona potrzebuje wsparcia. To nie jest tylko jej dziecko.
— Pani Halino, ja robię co mogę! Przecież nie będę zmieniał pieluch!
Wtedy pierwszy raz od lat pokłóciłam się z własną córką:
— Dlaczego pozwalasz mu tak cię traktować? — zapytałam ostro.
— Mamo, nie rozumiesz… On jest zmęczony… Ja sobie poradzę…
Ale widziałam łzy w jej oczach. I widziałam siebie sprzed lat.
Zaczęłam coraz częściej przychodzić do nich pod pretekstem pomocy przy dziecku. Ale tak naprawdę chciałam być blisko Zosi. Czułam, że jeśli jej nie pomogę, ona po prostu się złamie.
Pewnego dnia przyszłam wcześniej niż zwykle. Usłyszałam płacz Hani i cichy szloch Zosi za drzwiami łazienki.
— Zosiu? — zapukałam delikatnie.
Otworzyła drzwi z czerwonymi oczami.
— Mamo… ja już nie daję rady…
Przytuliłam ją mocno.
— Nie musisz być zawsze silna — powiedziałam cicho.
Tego wieczoru długo rozmawiałyśmy o tym, jak bardzo kobiety są uczone poświęcać się dla innych. Jak nasze matki i babki powtarzały nam: „Najpierw dzieci, potem mąż, a ty na końcu.”
Zosia zaczęła chodzić na spotkania grupy wsparcia dla młodych mam. Bartek początkowo był przeciwny („Po co ci te babskie pogadanki?”), ale w końcu odpuścił.
Po kilku miesiącach widziałam zmianę w oczach mojej córki. Była bardziej pewna siebie, zaczęła stawiać granice. Bartek powoli zaczął angażować się w opiekę nad Hanią — może nie idealnie, ale robił postępy.
Czasem myślę o tej nocy w kuchni i o wszystkich kobietach w mojej rodzinie, które rodziły samotnie – fizycznie lub emocjonalnie. Ile jeszcze pokoleń musi minąć, zanim nauczymy się dbać o siebie nawzajem?
Czy naprawdę musimy być zawsze ostatnie w kolejce do własnego szczęścia? A może czas przerwać ten łańcuch i nauczyć nasze córki czegoś innego?