Kiedy przyjaźń boli: Historia o Ani i mnie
– Anka, odbierz, proszę… – szeptałam do telefonu, patrząc na migający ekran. Była już północ, a ja siedziałam na zimnej podłodze w kuchni, oparta o szafkę. Dłonie mi się trzęsły, łzy kapały na kafelki. Po raz pierwszy w życiu naprawdę potrzebowałam pomocy. Po raz pierwszy to ja byłam tą słabą.
Przez dwadzieścia lat byłam dla Ani wszystkim – powierniczką, siostrą, psychologiem. To do mnie dzwoniła, gdy jej ojciec znowu pił, gdy chłopak ją rzucił, gdy nie zdała egzaminu na studiach. Słuchałam godzinami jej płaczu, jeździłam nocą przez pół miasta, żeby ją przytulić. Nawet wtedy, gdy sama miałam egzaminy, kłopoty w domu czy złamane serce – zawsze byłam. Bo przecież od tego są przyjaciółki, prawda?
A teraz… Teraz mój świat się walił. Mąż wyprowadził się nagle, zostawiając mnie z kredytem i dwójką dzieci. Mama zachorowała na raka. W pracy groziła mi redukcja etatu. Czułam się jak rozbity talerz – każdy dzień to kolejny odłamek mniej. Potrzebowałam Ani jak powietrza.
Zadzwoniłam do niej trzy razy tego wieczoru. Za każdym razem odrzucała połączenie. Wysłałam SMS: „Anka, proszę, odezwij się. Nie daję rady.” Odpowiedziała dopiero rano: „Sorry, byłam zajęta. Pogadamy później?”
Później nie nadeszło.
Przez kolejne tygodnie próbowałam się z nią skontaktować. Pisałam, dzwoniłam, proponowałam spotkania. Zawsze była jakaś wymówka: „Mam dużo pracy”, „Jestem zmęczona”, „Może za tydzień”. W końcu przestała odpowiadać w ogóle.
Pamiętam dzień, kiedy zobaczyłam jej zdjęcie na Facebooku – uśmiechnięta, z nową paczką znajomych na koncercie. Pod zdjęciem komentarz: „Najlepsza ekipa ever!”
Poczułam się jak ktoś niepotrzebny, wyrzucony na margines. Przecież jeszcze niedawno to ja byłam jej „najlepszą ekipą”.
Zaczęłam analizować wszystko od początku. Czy zrobiłam coś nie tak? Czy za bardzo się narzucałam? Może byłam dla niej ciężarem? Przewijałam w głowie nasze rozmowy, wspólne chwile – śmiech na ławce w liceum, nocne rozmowy o marzeniach, pierwsze wspólne wakacje nad morzem.
Pamiętam jedną z naszych ostatnich rozmów sprzed kilku miesięcy:
– Anka, czuję się okropnie… Boję się o mamę, nie wiem co robić z dziećmi…
– Ola, musisz być silna. Wiesz, ja też mam swoje problemy…
– Wiem, ale…
– Słuchaj, pogadamy innym razem, dobra? Muszę kończyć.
Wtedy nie zwróciłam uwagi na jej ton. Teraz słyszę w nim zniecierpliwienie.
Zaczęłam pytać wspólnych znajomych:
– Czy Anka coś mówiła? Może jest na mnie zła?
– Nie… Ostatnio rzadko się odzywa do kogokolwiek.
Ale potem dowiedziałam się przypadkiem od Kasi:
– Wiesz co… Anka mówiła kiedyś, że jesteś za bardzo emocjonalna i że ją to męczy.
To bolało bardziej niż cokolwiek innego.
Przez lata słuchałam jej żali i nigdy nie miałam pretensji. Dlaczego ona nie mogła zrobić tego samego dla mnie?
W domu było coraz gorzej. Dzieci pytały o tatę, mama słabła z dnia na dzień. W pracy czułam się jak duch – nikt nie zauważał mojej obecności ani łez w oczach. Wieczorami siadałam sama w kuchni i patrzyłam w pustkę.
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie Magda – koleżanka z pracy:
– Ola, wszystko w porządku? Wyglądasz ostatnio na bardzo przygnębioną.
Zaczęłam płakać. Magda przyjechała do mnie z ciastem i winem. Siedziałyśmy do późna i rozmawiałyśmy o wszystkim – o dzieciach, o pracy, o tym jak trudno być dorosłym.
To ona powiedziała mi coś ważnego:
– Czasem ludzie odchodzą nie dlatego, że coś zrobiłaś źle. Po prostu przestają być gotowi dawać tyle samo, ile dostają.
Zrozumiałam wtedy, że przez lata bycia wsparciem dla Ani zapomniałam o sobie. Zawsze stawiałam ją na pierwszym miejscu – jej potrzeby były ważniejsze niż moje własne.
Zaczęłam powoli odbudowywać siebie. Zapisałam się na terapię. Pozwoliłam sobie płakać i być słabą przy innych ludziach – nie tylko przy Ani.
Któregoś dnia spotkałyśmy się przypadkiem w sklepie spożywczym. Stałyśmy naprzeciwko siebie między półkami z makaronem i przez chwilę patrzyłyśmy sobie w oczy.
– Cześć – powiedziała cicho Anka.
– Cześć – odpowiedziałam równie cicho.
Było między nami tyle niewypowiedzianych słów, tyle żalu i rozczarowania.
– Przepraszam… – zaczęła ona.
– Ja też przepraszam – odpowiedziałam automatycznie.
Nie rozmawiałyśmy długo. Każda poszła w swoją stronę.
Dziś już nie jestem tą samą osobą co kiedyś. Wiem, że prawdziwa przyjaźń to nie tylko dawanie siebie innym bez końca. To także umiejętność proszenia o pomoc i stawiania granic.
Czasem zastanawiam się: czy można odbudować coś, co pękło tak głęboko? Czy prawdziwa przyjaźń wytrzymuje próbę czasu i bólu? Może czasem trzeba pozwolić odejść tym, którzy nie potrafią być z nami wtedy, gdy najbardziej tego potrzebujemy?