„Mamo, zamieszkaj z nami!” – Opowieść o samotności i rodzinnych oczekiwaniach, których nikt nie wypowiedział na głos

– Mamo, przecież mówiłam, żebyś nie przestawiała tych kubków! – głos Iwony przeszył ciszę kuchni jak zimny przeciąg. Stałam z porcelanowym kubkiem w dłoni, próbując sobie przypomnieć, czy rzeczywiście mówiła mi coś o tych nieszczęsnych kubkach. Może mówiła. Może nie słuchałam. Może po prostu chciałam poczuć się tu jak u siebie.

Przeprowadzka do Warszawy miała być nowym początkiem. Iwona powtarzała: „Mamo, sama w tym starym mieszkaniu na Pradze tylko się zamartwiasz. U nas będzie ci lepiej. Będziesz miała wnuki na wyciągnięcie ręki!” Wierzyłam jej. Chciałam wierzyć. Po śmierci męża czułam się coraz bardziej niewidzialna – dla sąsiadów, dla świata, czasem nawet dla siebie. Myślałam, że bliskość rodziny uleczy tę pustkę.

Pierwsze dni były pełne nadziei. Wnuczka Zosia przybiegła do mnie z rysunkiem: „Babciu, to ty i ja na placu zabaw!” Iwona uśmiechała się szeroko, a jej mąż Tomek nawet zaproponował, że zrobi mi herbatę. Ale potem zaczęły się drobiazgi: „Mamo, nie wkładaj tych rzeczy do zmywarki, bo się zniszczą”, „Mamo, nie otwieraj okna w salonie, bo Zosia się przeziębi”, „Mamo, nie kupuj tyle chleba, bo potem wyrzucamy”.

Z każdym dniem czułam się coraz bardziej jak gość w hotelu, który nie zna zasad panujących w tym miejscu. Próbowałam pomagać – ugotowałam rosół według starego przepisu mamy. Zosia skrzywiła się: „Babciu, to jest za tłuste”. Iwona tylko westchnęła: „Mamo, my teraz jemy trochę inaczej”.

Wieczorami leżałam w swoim pokoju – pokoju gościnnym przerobionym na moją sypialnię – i słuchałam śmiechu zza ściany. Czasem miałam wrażenie, że śmieją się ze mnie. Próbowałam sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz ktoś zapytał mnie o zdanie. O to, co lubię jeść na śniadanie. O to, czy dobrze spałam.

Pewnego dnia usłyszałam rozmowę Iwony i Tomka:
– Musimy jej powiedzieć, żeby nie zostawała z Zosią sama. Ona już nie ogarnia tych wszystkich leków i godzin…
– Ale przecież to twoja mama…
– Wiem. Ale ona tu jest… jakby była i jej nie było.

Poczułam, jakby ktoś wyciągnął mi dywan spod nóg. Przecież zawsze byłam odpowiedzialna. To ja prowadziłam dom przez trzydzieści lat. To ja dbałam o to, żeby Iwona miała zawsze czyste ubrania i kanapki do szkoły. Teraz byłam „problemem do rozwiązania”.

Próbowałam rozmawiać z Iwoną:
– Córeczko… Czy ja wam przeszkadzam?
– Mamo! Skąd ten pomysł? Po prostu… musimy się wszyscy przyzwyczaić.
– Ale ja czuję się tu… niepotrzebna.
– Mamo, przesadzasz.

Nie przesadzałam. Każdego dnia czułam się coraz bardziej przezroczysta. Nawet Zosia zaczęła mnie unikać – może wyczuwała napięcie? Może dzieci widzą więcej niż dorośli?

Pewnego wieczoru zadzwoniła do mnie sąsiadka z Pragi:
– Krysiu, jak tam u córki? Bo tu pusto bez ciebie…
I wtedy zrozumiałam: tam byłam potrzebna. Tam byłam „Krysią z trzeciego piętra”, która podlewa kwiaty sąsiadce i robi najlepszy sernik w bloku.

W Warszawie byłam tylko „mamą Iwony”.

Zaczęłam coraz częściej wychodzić na spacery po okolicy. Siadałam na ławce w parku i obserwowałam ludzi – młode matki z dziećmi, starszych panów grających w szachy. Czasem ktoś się uśmiechnął, czasem zagadał: „Pani tu nowa?”

Któregoś dnia wróciłam do mieszkania wcześniej niż zwykle i usłyszałam płacz Zosi:
– Mamo, dlaczego babcia jest smutna?
Iwona odpowiedziała cicho:
– Bo chyba nie potrafimy być razem tak, jak myślałyśmy.

Te słowa bolały bardziej niż wszystko inne.

Wieczorem podeszła do mnie Zosia:
– Babciu… a ty wrócisz kiedyś do swojego domu?
Patrzyła na mnie wielkimi oczami pełnymi troski.
– Nie wiem, kochanie – odpowiedziałam szczerze.

Tej nocy długo nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok i myślałam o tym, czym jest dom. Czy to miejsce? Ludzie? Wspomnienia?

Następnego dnia spakowałam kilka rzeczy do torby i powiedziałam Iwonie:
– Muszę pojechać na kilka dni na Pragę. Muszę zobaczyć swoje kwiaty.
Iwona milczała przez chwilę.
– Mamo… jeśli chcesz wrócić na stałe…
– Nie wiem jeszcze – przerwałam jej łagodnie. – Ale muszę poczuć się znowu sobą.

Wsiadłam do tramwaju z bijącym sercem. Kiedy wysiadłam pod starym blokiem i poczułam znajomy zapach klatki schodowej, łzy napłynęły mi do oczu.

Może dom to miejsce, gdzie ktoś czeka na twój powrót? Może dom to miejsce, gdzie jesteś potrzebna?

Czy naprawdę można być szczęśliwym tam, gdzie nikt nie pyta cię o zdanie? Czy rodzina to tylko wspólne mieszkanie pod jednym dachem? Co wy o tym myślicie?