Oddałam mu wszystko – aż zostałam z niczym. Moja walka o własne życie i godność
– Gdzie są paragony z zakupów? – głos Marka przeszył ciszę kuchni jak nóż. Stałam przy zlewie, myjąc kubek po porannej kawie, kiedy usłyszałam ten ton – zimny, nieznoszący sprzeciwu. Odwróciłam się powoli, czując znajome ukłucie w żołądku.
– Zostawiłam je w torebce, zaraz przyniosę – odpowiedziałam cicho, starając się nie patrzeć mu w oczy.
Marek już od dawna sprawdzał każdy mój wydatek. Na początku wydawało mi się to normalne – przecież byliśmy małżeństwem, mieliśmy wspólne cele. Oddawałam mu całą pensję, a on „zarządzał” naszym budżetem. Tak mówił. Tak tłumaczyła mi mama: „Mężczyzna powinien trzymać pieniądze, to daje poczucie bezpieczeństwa”.
Ale z czasem poczucie bezpieczeństwa zamieniło się w strach. Każda złotówka musiała być rozliczona. Nawet jeśli kupiłam sobie szampon czy podpaski, musiałam pokazać paragon. Gdy raz zgubiłam rachunek z apteki, przez dwa dni Marek się do mnie nie odzywał. Wtedy pierwszy raz poczułam się jak dziecko, które zrobiło coś złego.
Moja mama powtarzała: „Wytrzymaj, mężczyźni już tacy są”. Ale czy naprawdę? Czy każda kobieta musi czuć się jak złodziejka we własnym domu?
Z czasem Marek zaczął decydować o wszystkim. O tym, co jemy na obiad, gdzie jedziemy na wakacje (jeśli w ogóle), nawet o tym, z kim mogę się spotykać. Kiedy raz zaprosiłam koleżankę na kawę bez jego zgody, zrobił mi awanturę. „Nie po to haruję, żebyś wydawała pieniądze na głupoty!” – krzyczał tak głośno, że sąsiadka z dołu później pytała mnie, czy wszystko w porządku.
Nie miałam odwagi powiedzieć prawdy. Wstydziłam się. Przecież to ja byłam winna – tak mi wmawiał Marek. „Gdybyś była bardziej oszczędna…”, „Gdybyś nie była taka rozrzutna…”. Zaczęłam wierzyć, że naprawdę jestem beznadziejna.
Pracowałam jako pielęgniarka w szpitalu na Bielanach. Każdego dnia pomagałam ludziom wracać do zdrowia, pocieszałam ich rodziny, a sama wracałam do domu i czułam się coraz bardziej chora. Koleżanki pytały: „Dlaczego nigdy nie chodzisz z nami na kawę po dyżurze?” Zawsze miałam wymówkę: „Muszę wracać do domu”, „Nie mam czasu”. Prawda była taka, że nie miałam pieniędzy nawet na herbatę w barze mlecznym.
Pewnego dnia, po szczególnie ciężkim dyżurze, usiadłam w szatni i rozpłakałam się jak dziecko. Przyszła do mnie Basia – starsza pielęgniarka, która zawsze miała dobre słowo dla każdego.
– Co się dzieje, Aniu? – zapytała cicho.
Nie potrafiłam już dłużej udawać. Wylałam z siebie wszystko: o pieniądzach, o kontroli Marka, o tym, że czuję się nikim.
Basia przytuliła mnie mocno.
– To nie jest normalne, kochanie. To przemoc ekonomiczna. Musisz coś z tym zrobić.
Te słowa długo dźwięczały mi w głowie. Przemoc? Przecież Marek nigdy mnie nie uderzył… Ale czy to znaczyło, że miał prawo zabierać mi wszystko?
Zaczęłam czytać w internecie o przemocy ekonomicznej. O kobietach takich jak ja – wykształconych, pracujących, a jednak całkowicie zależnych od mężów. Zrozumiałam wtedy, że nie jestem sama.
Zaczęłam odkładać drobne kwoty z dyżurów nocnych – czasem 20 złotych, czasem 50. Chowałam je w starej książce kucharskiej po babci. Każda złotówka była jak cegiełka do mojego nowego życia.
Pewnego dnia Marek znalazł 100 złotych w mojej kieszeni od fartucha.
– Skąd to masz?! – wrzasnął.
– To napiwek od pacjenta – skłamałam szybko.
Nie uwierzył mi. Przez tydzień nie odzywał się do mnie ani słowem. W domu panowała cisza gorsza niż krzyk.
Coraz częściej myślałam o odejściu. Ale bałam się – gdzie pójdę? Mama powtarzała: „Nie rób wstydu rodzinie”. Siostra mówiła: „Przesadzasz”.
Aż pewnego dnia zobaczyłam w szpitalu plakat: „Masz prawo do własnych pieniędzy i decyzji”. Zadzwoniłam pod podany numer telefonu. Rozmawiałam z psycholożką przez godzinę. Po raz pierwszy ktoś powiedział mi: „To nie twoja wina”.
Zebrałam się na odwagę i powiedziałam Markowi, że chcę mieć własne konto i część pieniędzy dla siebie.
– Zwariowałaś? Chcesz mnie okradać?!
Tym razem nie spuściłam wzroku.
– Chcę tylko być traktowana jak dorosły człowiek.
Wybuchł śmiechem i wyszedł z domu trzaskając drzwiami.
Tego wieczoru spakowałam walizkę i pojechałam do Basi. Przyjęła mnie bez słowa oceny.
Dziś minął rok od tamtego dnia. Mam własne konto, wynajmuję małe mieszkanie na Żoliborzu. Nadal boję się czasem przyszłości, ale pierwszy raz od lat czuję się wolna.
Często pytam siebie: dlaczego tak długo pozwalałam mu decydować o moim życiu? Ile kobiet wokół nas żyje w podobnym strachu?
Czy naprawdę musimy wybierać między miłością a własną godnością?