Siostry zdradzone przez krew: Historia, która rozdarła rodzinę na pół
Wszystko zaczęło się w ten jeden, przeklęty wieczór, kiedy wróciłam do mieszkania po pogrzebie mamy. W progu stała już moja siostra, Justyna, z oczami czerwonymi od płaczu i zaciśniętymi ustami. W powietrzu wisiała cisza, która bolała bardziej niż jakiekolwiek słowa.
– Musimy porozmawiać – powiedziała cicho, nie patrząc mi w oczy.
Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że ta rozmowa będzie początkiem końca wszystkiego, co znałam i kochałam.
Mieszkanie na Mokotowie było naszym domem od zawsze. Rodzice kupili je jeszcze w latach 80., kiedy tata dostał pracę w ministerstwie. Dla mnie i Justyny to były cztery ściany pełne wspomnień: zapach pierogów z jagodami, które mama lepiła na wakacje, śmiech taty podczas rodzinnych gier planszowych, kłótnie o łazienkę przed szkołą. Po śmierci taty zostałyśmy tylko we dwie z mamą – a potem już tylko we dwie.
– Chciałabym tu zostać – zaczęła Justyna, bawiąc się nerwowo pierścionkiem na palcu. – Przynajmniej na razie. Ty masz swoje życie z Michałem, ja… ja nie mam dokąd pójść.
Pokiwałam głową. Byłam wtedy świeżo po ślubie, wynajmowaliśmy z mężem kawalerkę na Ursynowie. Nie miałam serca jej odmówić.
– Oczywiście – odpowiedziałam. – To też twój dom.
Nie wiedziałam jeszcze, że ta decyzja będzie mnie kosztować wszystko.
Przez kolejne lata Justyna mieszkała w naszym rodzinnym mieszkaniu. Ja odwiedzałam ją czasem z mężem i synkiem, przynosząc ciasta i wspomnienia. Z czasem jednak coś zaczęło się zmieniać. Justyna coraz rzadziej odbierała telefony, unikała spotkań rodzinnych. Kiedy pytałam, czy wszystko w porządku, odpowiadała krótko:
– Mam dużo pracy. Nie martw się mną.
Aż pewnego dnia zadzwoniła do mnie ciotka Halina.
– Wiesz, że Justyna wystawiła mieszkanie na sprzedaż? – zapytała z niedowierzaniem.
Zamarłam. To niemożliwe. Przecież mieszkanie było wspólne – połowa należała do mnie! Natychmiast zadzwoniłam do siostry.
– Justyna, co ty wyprawiasz?!
Po drugiej stronie słuchawki zapadła cisza.
– Muszę się jakoś urządzić – powiedziała w końcu chłodno. – Ty masz swoje życie, ja mam swoje problemy.
– Ale to nasze mieszkanie! – krzyknęłam. – Nie możesz go sprzedać bez mojej zgody!
– Zobaczymy – odparła tylko i rozłączyła się.
Następnego dnia dostałam pismo od notariusza: Justyna wystąpiła o zniesienie współwłasności i podział majątku. Poczułam się zdradzona jak nigdy dotąd. Michał próbował mnie pocieszać:
– Może jej przejdzie… Może to tylko chwilowe załamanie po mamie?
Ale wiedziałam, że to nie jest chwilowe. To była wojna.
Rozpoczęły się miesiące pełne stresu, łez i nieprzespanych nocy. Justyna wynajęła prawnika – znajomego jej nowego partnera, Tomasza. Ten człowiek był bezwzględny. Przesyłał mi pisma pełne oskarżeń: że zaniedbałam matkę przed śmiercią, że nie dokładałam się do rachunków za mieszkanie, że rzekomo obiecałam siostrze oddać swoją część po ślubie.
Czułam się jak w koszmarze. Mama zawsze powtarzała: „Dziewczyny, trzymajcie się razem. Rodzina jest najważniejsza”. A teraz moja własna siostra próbowała wyrzucić mnie z domu dzieciństwa.
W sądzie spotkałyśmy się twarzą w twarz. Justyna była chłodna i opanowana, jakbyśmy były sobie obce. Sędzia patrzył na nas z politowaniem:
– Czy naprawdę nie możecie się dogadać?
Ale nie mogłyśmy. Każda rozmowa kończyła się awanturą:
– Ty zawsze byłaś tą lepszą! – wykrzyczała mi kiedyś Justyna na korytarzu sądu. – Mama cię faworyzowała! Wszystko miałaś podane na tacy!
– Przestań! – płakałam. – Przecież zawsze ci pomagałam! Oddałam ci mieszkanie na lata!
– Bo musiałaś mieć czyste sumienie!
Po tej kłótni nie spałam całą noc. Michał próbował mnie uspokoić:
– Może spróbuj jeszcze raz z nią porozmawiać? Bez prawników?
Zadzwoniłam do Justyny następnego dnia.
– Spotkajmy się. Porozmawiajmy jak siostry.
Przyszła do mojej kawalerki z Tomaszem u boku. Nawet nie zdjęli kurtek.
– Nie mamy o czym rozmawiać – powiedziała sztywno. – Albo wykupujesz moją część za 400 tysięcy, albo idziemy dalej do sądu.
– Skąd ja mam tyle pieniędzy?!
Tomasz wzruszył ramionami:
– To Warszawa. Rynek dyktuje ceny.
Czułam się upokorzona i bezradna. W końcu sąd orzekł przymusową licytację mieszkania. Nasz dom miał trafić pod młotek.
W dniu licytacji stałyśmy obok siebie na korytarzu sądu – dwie siostry, które kiedyś dzieliły łóżko piętrowe i sekrety pod kołdrą. Teraz patrzyłyśmy na siebie jak wrogowie.
Mieszkanie kupił obcy człowiek za śmiesznie niską cenę. Po podziale pieniędzy zostało mi ledwie tyle, by spłacić kredyt za kawalerkę i kupić używany samochód.
Justyna wyprowadziła się do Tomasza i jego dzieci z poprzedniego małżeństwa. Przez kilka miesięcy nie miałam z nią kontaktu. Dopiero w Wigilię zadzwoniła:
– Wesołych Świąt – powiedziała chłodno.
– Tobie też – odpowiedziałam przez łzy.
W tamtym roku pierwszy raz nie było opłatka z siostrą. Mój synek pytał:
– Mamo, a ciocia przyjdzie?
Nie umiałam mu odpowiedzieć.
Minęły dwa lata od tamtych wydarzeń. Czasem widuję Justynę na ulicy – mijamy się bez słowa, jakbyśmy były sobie zupełnie obce. Mama pewnie przewraca się w grobie na myśl o tym, co zrobiłyśmy ze swoim życiem.
Często pytam siebie: czy mogłam coś zrobić inaczej? Czy mogłam uratować naszą rodzinę? Czy pieniądze naprawdę są warte tego bólu?
Dziś wiem jedno: więzy krwi nie zawsze wystarczą, by być rodziną. Czasem najgłębsze rany zadają ci ci, których kochasz najbardziej.
Czy wy też macie takie doświadczenia? Czy można jeszcze odbudować coś, co zostało tak brutalnie zniszczone?