Za późno na żal: drogi powrotnej brak – Historia Zofii i jej rodziny
Wszystko zaczęło się od krzyku. Takiego, który rozdziera ciszę mieszkania na warszawskim Mokotowie i sprawia, że sąsiedzi przystają pod drzwiami, udając, że nie słyszą. – Zofia! Co ty wyprawiasz?! – wrzeszczał mój mąż, Andrzej, trzymając w ręku walizkę. Stałam w przedpokoju, z oczami pełnymi łez i dłonią zaciśniętą na telefonie. Właśnie przeczytałam wiadomość od mojej młodszej siostry, Iwony: „Zosiu, przepraszam. To się stało. Nie chciałam. Andrzej był taki samotny…”.
Zamarłam. Przez chwilę miałam wrażenie, że to jakiś żart, głupi dowcip. Ale nie – wszystko zaczęło układać się w całość: późne powroty Andrzeja z pracy, tajemnicze rozmowy Iwony przez telefon, jej nagłe wizyty pod pretekstem „pomocy przy dzieciach”.
– To prawda? – zapytałam cicho, patrząc Andrzejowi prosto w oczy. Zbladł. – Zosiu… To nie tak… – zaczął, ale nie dokończył. Wybiegł z mieszkania, trzaskając drzwiami.
Osunęłam się na podłogę. W głowie dudniło mi jedno pytanie: jak mogłam być tak ślepa? Przecież przez lata robiłam wszystko dla tej rodziny. Pracowałam na dwa etaty – jako nauczycielka polskiego w liceum i korepetytorka po godzinach. Andrzej był informatykiem, zarabiał dobrze, ale pieniądze zawsze gdzieś znikały. Nasza córka, Julia, miała wtedy 14 lat i właśnie przechodziła bunt nastolatki. Syn, Michał, miał 9 lat i był moim oczkiem w głowie.
Tej nocy nie spałam ani minuty. Rano zadzwoniła mama. – Zosiu, coś się stało? Iwona do mnie nie odbiera… – Jej głos był pełen niepokoju. – Mamo… Andrzej mnie zdradził. Z Iwoną – wyszeptałam. Po drugiej stronie zapadła cisza.
W kolejnych dniach wszystko działo się jak we śnie. Andrzej wyprowadził się do wynajętego mieszkania na Ursynowie. Iwona przestała odbierać telefony. Mama próbowała mediować, ale ja nie chciałam nikogo widzieć. Julia zamknęła się w swoim pokoju i przestała ze mną rozmawiać. Michał płakał nocami i pytał: „Mamo, czy tata już nas nie kocha?”.
Najgorsze były święta Bożego Narodzenia. Siedzieliśmy przy stole we trójkę: ja, Julia i Michał. Puste miejsce po Andrzeju raziło jak rana. Mama przyszła z opłatkiem, ale atmosfera była ciężka jak ołów.
– Zosiu, musisz wybaczyć… – zaczęła mama.
– Komu? Jemu? Czy jej? – przerwałam ostro.
– Sobie przede wszystkim – odpowiedziała cicho.
Nie umiałam wybaczyć nikomu. Ani Andrzejowi, ani Iwonie, ani sobie za to, że przez lata ignorowałam własne potrzeby i sygnały ostrzegawcze.
Po Nowym Roku zadzwoniła do mnie teściowa, pani Halina.
– Zosiu, Andrzej jest załamany. On nie wie, co robić… Może byś mu dała jeszcze jedną szansę?
– Pani Halino, on już wybrał. Proszę nie dzwonić więcej.
Zaczęły się codzienne problemy: rachunki do zapłacenia, dzieci do szkoły, praca na pół gwizdka – bo nie miałam siły prowadzić lekcji z dawną pasją. Julia zaczęła uciekać z domu na noc do koleżanki Oli. Pewnego dnia zadzwoniła do mnie jej mama:
– Pani Zofio, Julia jest u nas już trzeci dzień… Może pani przyjechać?
Pojechałam natychmiast. Julia siedziała na łóżku z podkrążonymi oczami.
– Mamo, ja nie chcę wracać do tego domu… Tam jest tylko smutek.
Zabolało mnie to bardziej niż zdrada Andrzeja.
W pracy też nie było łatwo. Dyrektorka szkoły wezwała mnie na rozmowę:
– Pani Zofio, uczniowie skarżą się na pani rozkojarzenie… Może powinna pani wziąć urlop?
Nie miałam wyjścia – zgodziłam się na miesiąc bezpłatnego.
Wtedy zadzwoniła Iwona.
– Zosiu… Musimy porozmawiać.
– O czym? O tym jak spałaś z moim mężem?
– Przepraszam… Ja naprawdę go kochałam od dawna… Ty zawsze miałaś wszystko: dom, dzieci, karierę…
– I dlatego musiałaś mi to zabrać? – krzyknęłam przez łzy.
– Nie chciałam cię skrzywdzić…
– Ale skrzywdziłaś! – rozłączyłam się.
Przez kolejne tygodnie żyłam jak automat. Dzieciom gotowałam obiady z mrożonek, sama jadłam byle co. Wieczorami płakałam do poduszki.
Pewnego dnia spotkałam na klatce sąsiadkę panią Marię.
– Pani Zosiu… Ja wiem, że pani ciężko… Ale proszę pamiętać: życie toczy się dalej. Ja też zostałam sama po śmierci męża i jakoś żyję.
Uśmiechnęła się ciepło i podała mi słoik własnej konfitury.
To był pierwszy promyk nadziei od miesięcy.
Zaczęłam powoli wracać do siebie. Zapisałam się na jogę w pobliskim domu kultury. Poznałam tam kilka kobiet w podobnej sytuacji: rozwódki, wdowy, samotne matki. Rozmawiałyśmy godzinami o życiu i o tym, jak trudno być silną dla innych.
Któregoś dnia Julia przyszła do mnie wieczorem.
– Mamo… Przepraszam za wszystko. Ja po prostu nie umiałam sobie poradzić z tym wszystkim…
Przytuliłyśmy się mocno i obie płakałyśmy długo.
Michał zaczął grać w piłkę nożną w szkolnym klubie. Ja wróciłam do pracy z nową energią – dzieciaki potrzebowały mnie bardziej niż kiedykolwiek.
Andrzej próbował wrócić kilka razy. Pisał SMS-y: „Zosiu, popełniłem błąd”, „Tylko ty się dla mnie liczysz”, „Iwona mnie zostawiła”. Nie odpowiadałam.
Pewnego dnia spotkałam go przypadkiem pod blokiem.
– Zosiu… Proszę cię… Daj mi jeszcze jedną szansę…
Popatrzyłam mu prosto w oczy i powiedziałam:
– Andrzej… Drogi powrotnej już nie ma.
Odwróciłam się i poszłam do domu.
Dziś mija dwa lata od tamtych wydarzeń. Nadal boli mnie zdrada siostry i męża – ale nauczyłam się żyć dla siebie i dzieci. Odbudowałyśmy z Julią naszą relację; Michał coraz częściej się uśmiecha.
Czasem pytam siebie: czy można jeszcze zaufać ludziom po takim upadku? Czy warto otwierać serce na nowo? A może lepiej nauczyć się być szczęśliwą samą ze sobą?
A wy? Co byście zrobili na moim miejscu?