„Poradzisz sobie, przecież zawsze dawałaś radę” – historia kobiety, która musiała nauczyć się prosić o pomoc
– Poradzisz sobie, przecież zawsze dawałaś radę – powiedział Andrzej, nawet nie podnosząc wzroku znad ekranu telefonu. Jego głos był obojętny, jakby mówił o pogodzie, a nie o moim życiu. Stałam w kuchni, z rękami drżącymi tak mocno, że ledwie utrzymałam kubek z herbatą. Łzy cisnęły mi się do oczu, ale nie pozwoliłam im spłynąć. Przecież „silne kobiety nie płaczą”, prawda?
Od dziecka słyszałam, że jestem tą odpowiedzialną. Mama powtarzała: „Haniu, ty zawsze wszystko załatwisz”. Kiedy tata pił i wracał do domu wściekły, to ja chowałam młodszą siostrę do pokoju i tłumaczyłam jej, że to tylko burza, która zaraz minie. Kiedy mama płakała po nocach, to ja wycierałam jej łzy i robiłam śniadanie dla wszystkich. W szkole nauczyciele powierzali mi dyżury, koleżanki prosiły o pomoc w nauce. Zawsze byłam tą, która musi być silna.
Potem przyszło dorosłe życie. Szybko wyszłam za Andrzeja – był spokojny, poukładany, wydawało się, że przy nim wreszcie będę mogła odpocząć. Ale życie nie jest bajką. Urodziłam dwójkę dzieci – Kasię i Michała. Andrzej pracował dużo, często wyjeżdżał w delegacje. Wszystko było na mojej głowie: dzieci, dom, rachunki, zakupy, obiady, zebrania w szkole. Nie narzekałam. Przecież „dajesz radę”, powtarzała mi teściowa. Nawet kiedy Kasia zachorowała na zapalenie płuc i przez tydzień spałam na krześle przy jej łóżku w szpitalu, nikt nie zapytał mnie, czy potrzebuję pomocy.
Z czasem dzieci dorosły. Michał wyjechał do Wrocławia na studia i został tam na stałe. Kasia wyszła za mąż za Pawła – chłopaka z sąsiedztwa. Urodziła bliźniaki. I wtedy znów byłam potrzebna: „Mamo, możesz przyjechać? Nie daję rady z chłopcami”. Jeździłam więc codziennie przez pół miasta, gotowałam obiady, sprzątałam, zostawałam na noc, kiedy Kasia była chora. Andrzej? „Niech się cieszy, że ma matkę do pomocy” – mówił tylko.
W pracy też byłam niezastąpiona. Pracowałam jako księgowa w małej firmie transportowej. Szefowa powtarzała: „Pani Haniu, bez pani to wszystko by się zawaliło”. Zostawałam po godzinach, żeby zamknąć miesiąc albo rozliczyć VAT. Nawet kiedy bolała mnie głowa tak bardzo, że miałam mroczki przed oczami.
Aż przyszedł ten dzień. Zwykły czwartek. Obudziłam się rano i nie mogłam podnieść się z łóżka. Serce waliło mi jak oszalałe, ręce drżały, a w głowie miałam tylko jedną myśl: „Nie dam rady”. Próbowałam się zmusić do wstania – przecież trzeba zrobić śniadanie Andrzejowi, przecież muszę zadzwonić do Kasi… Ale nie mogłam.
Leżałam tak godzinę. Dwie. W końcu zadzwonił telefon – Kasia.
– Mamo, możesz dziś przyjechać? Paweł ma dyżur do późna.
– Kasiu… dziś nie dam rady… – wyszeptałam.
– Co się stało? Jesteś chora?
– Nie wiem… po prostu nie mam siły.
Cisza po drugiej stronie była gorsza niż krzyk.
– No dobrze… jakoś sobie poradzę – powiedziała cicho i rozłączyła się.
Wieczorem wrócił Andrzej.
– Co z obiadem? – zapytał od progu.
– Nie zrobiłam… źle się czuję.
– To trzeba było zamówić pizzę – mruknął i poszedł do salonu.
Zebrałam się w sobie i poszłam za nim.
– Andrzej… ja naprawdę nie daję rady…
– Poradzisz sobie, przecież zawsze dawałaś radę – rzucił bez emocji.
Wtedy coś we mnie pękło. Poczułam się jak powietrze – niewidzialna i niepotrzebna. Przez kolejne dni chodziłam jak cień po domu. Nikt nie zauważył mojej ciszy. Nikt nie zapytał: „Co się dzieje?”
Po tygodniu zadzwoniła siostra.
– Hania! Czemu się nie odzywasz? Mama pytała o ciebie.
– Nie mam siły rozmawiać…
– Oj przestań! Ty zawsze wszystko ogarniesz! – zaśmiała się lekko nerwowo.
Zaczęły mnie męczyć sny – śniło mi się, że tonę w morzu ludzi, którzy ciągną mnie za ręce i nogi, a ja krzyczę bezgłośnie o pomoc. Budziłam się zlana potem.
W końcu poszłam do lekarza rodzinnego.
– Pani Hanno… to wygląda na depresję. Proszę pomyśleć o terapii.
Depresja? Ja? Przecież ja zawsze dawałam radę! Ale kiedy wróciłam do domu i spojrzałam w lustro – zobaczyłam zmęczoną kobietę z podkrążonymi oczami i włosami związanymi byle jak gumką. Gdzie podziała się ta silna Hania?
Zadzwoniłam do Kasi.
– Córciu… muszę ci coś powiedzieć…
Opowiedziałam jej wszystko – o zmęczeniu, o lękach, o tym jak bardzo czuję się sama.
Po drugiej stronie długo była cisza.
– Mamo… przepraszam cię… nigdy nie pomyślałam, że możesz potrzebować pomocy…
Kasia zaczęła częściej dzwonić. Czasem przywoziła mi obiad albo zabierała mnie na spacer z wnukami. Michał zadzwonił z Wrocławia:
– Mamo… może przyjedziesz na weekend? Pogadamy…
Andrzej długo udawał, że nic się nie dzieje. Ale kiedy pewnego dnia zobaczył mnie płaczącą w kuchni nad stertą naczyń – podszedł i położył mi rękę na ramieniu.
– Przepraszam… nie wiedziałem…
Nie odpowiedziałam nic. Było już za późno na słowa.
Zaczęłam chodzić na terapię. Uczyłam się mówić „nie”, uczyłam się prosić o pomoc bez poczucia winy. To było trudniejsze niż całe życie bycia silną.
Dziś jestem inną kobietą. Nadal pomagam rodzinie – ale już nie kosztem siebie. Czasem pozwalam sobie na słabość. Czasem płaczę bez powodu i nie wstydzę się tego.
Wiecie co jest najtrudniejsze? Że ludzie przyzwyczajeni do twojej siły nie potrafią zaakceptować twojej słabości. Ale czy naprawdę musimy być zawsze niezniszczalni?
Czy wy też czasem czujecie się samotni wśród najbliższych? Czy ktoś z was odważył się poprosić o pomoc i usłyszał tylko: „Poradzisz sobie”? Jak sobie z tym radzicie?