Skradziono i uciekli: jak teściowa i szwagierka odebrały przyszłość moim dzieciom – historia Magdaleny z Łodzi

Wpadłam do mieszkania z siatkami z Biedronki, zmęczona po dwunastogodzinnym dyżurze w szpitalu. Już na klatce schodowej czułam zapach smażonej cebuli i tanich perfum. Otworzyłam drzwi i… zamarłam. W przedpokoju stały dwie walizki, a obok nich – moja teściowa, Danuta, i jej córka, szwagierka Patrycja. Obie patrzyły na mnie z miną, jakby to one były tu gospodyniami.

– No, w końcu jesteś! – rzuciła Danuta, nie kryjąc pretensji. – Obiad zimny, dzieci głodne.

Zanim zdążyłam odpowiedzieć, z kuchni wyszedł mój mąż, Artur. Unikał mojego wzroku.

– Magda… tylko się nie denerwuj. Mama i Patrycja mają ciężki okres. Muszą się u nas zatrzymać…

Zamknęłam oczy, próbując powstrzymać łzy. To nie był pierwszy raz, kiedy Artur stawiał ich potrzeby ponad nasze. Ale tym razem poczułam, że grunt usuwa mi się spod nóg.

Jeszcze kilka lat temu byliśmy szczęśliwą rodziną. Artur pracował jako informatyk w dużej firmie w Łodzi, ja byłam pielęgniarką na oddziale dziecięcym. Mieliśmy dwie córki: Zosię i Hanię. Żyliśmy skromnie, ale spokojnie. Wszystko zaczęło się psuć, gdy Artura zwolnili po restrukturyzacji.

Z początku wspierałam go jak mogłam. – Dasz radę, znajdziesz coś nowego – powtarzałam. Ale on coraz częściej siedział na kanapie, narzekał na „układy” i „brak szacunku dla specjalistów”. Zamiast szukać pracy, godzinami grał na komputerze albo jeździł do matki.

Danuta i Patrycja od zawsze były mistrzyniami manipulacji. – Arturku, nie mamy na leki… – płakała Danuta przez telefon. – Brakuje nam na czynsz… – dorzucała Patrycja. Artur biegł do nich z każdą wypłatą, a ja zaciskałam zęby.

Pewnego wieczoru próbowałam z nim porozmawiać:

– Arturze, musimy myśleć o naszych dzieciach. Nie możemy ciągle pomagać twojej rodzinie kosztem własnej.

Spojrzał na mnie z wyrzutem:

– Ty nic nie rozumiesz! To moja matka! Nie zostawię ich na lodzie!

Wiedziałam już wtedy, że jestem sama w tej walce.

Kiedy urodziła się Hania, wróciłam do pracy szybciej niż planowałam. Artur miał opiekować się dziewczynkami. Po tygodniu zaczęły się telefony – nie do niego, do mnie.

– Pani Magdaleno, tu przedszkole. Zosia nie została odebrana na czas…
– Pani Magdo, Hania przyszła dziś bez śniadania…

Wracałam do domu i widziałam bałagan: brudne naczynia, dzieci przed telewizorem, Artur śpiący na kanapie.

A potem ten dzień – dzień walizek.

Danuta rozgościła się w naszym salonie jak królowa. Patrycja od rana do nocy siedziała w telefonie albo narzekała na swoje „trudne życie”. Swoje mieszkanie wynajęły komuś na krótki termin – „bo tak się bardziej opłaca”.

– Przecież to tylko na chwilę – tłumaczył Artur. – Pomóżmy im stanąć na nogi.

Tyle że ta „chwila” trwała miesiącami. Moja pensja ledwo starczała na rachunki i jedzenie dla pięciu osób. Danuta wymagała specjalnej diety („bo żołądek”), Patrycja domagała się pieniędzy na kosmetyczkę („bo rozmowa o pracę”).

Któregoś dnia wróciłam do domu wcześniej niż zwykle. Usłyszałam rozmowę w kuchni:

– Ona myśli, że jest taka ważna, bo pracuje w szpitalu – syknęła Patrycja.
– Gdyby nie Arturek, dawno by tu nie mieszkała! – dodała Danuta.

Zamarłam za drzwiami. Poczułam się jak intruz we własnym domu.

Próbowałam rozmawiać z Arturem:

– To jest NASZE mieszkanie! One nas wykorzystują!
– Przesadzasz! – krzyknął. – Jesteś egoistką!

Zaczęły się kłótnie niemal codziennie. Dzieci płakały po nocach. Zosia przestała jeść śniadania, Hania moczyła się w nocy ze stresu.

W dniu moich urodzin nawet nikt mi nie złożył życzeń. Danuta rzuciła tylko:

– No to wszystkiego tam…

Nie wytrzymałam. Spakowałam siebie i dziewczynki i pojechałam do mojej mamy na Retkinię.

Mama przyjęła nas ciepło. Upiekła szarlotkę, dała mi sweter własnoręcznie robiony i… los na loterię.

– Może ci się poszczęści – uśmiechnęła się smutno.

Wieczorem siedziałam z Zosią na kolanach i skreślałyśmy numery w telewizji. Nagle… wygrana! Nie miliony, ale tyle, by zapewnić dziewczynkom lepszą przyszłość: prywatną szkołę dla Zosi, przedszkole dla Hani, może nawet nową lodówkę.

Płakałyśmy ze szczęścia. Zadzwoniłam do Artura:

– Wygrałyśmy! Wyobrażasz sobie? Teraz wszystko się zmieni!

Odpowiedział chłodno:

– To NASZA wygrana? Przecież jesteśmy rodziną!

Następnego dnia wróciłam do mieszkania po dokumenty i… poczułam pustkę. Walizki Danuty i Patrycji zniknęły. Nie było też Artura ani losu loteryjnego.

Na stole leżała kartka: „Musimy odpocząć od siebie. Zabieram mamę i Patrycję nad morze.”

Wiedziałam już wszystko.

Próbowałam dzwonić – bez skutku. Policja rozkładała ręce: „To sprawa rodzinna.”

Minęły tygodnie. Dowiedziałam się od znajomej Danuty, że całą wygraną przepuścili: najpierw hotel w Sopocie, potem nowy samochód dla Patrycji („bo jej się należy”), a reszta poszła na alkohol i hazard.

Artur wrócił po kilku miesiącach – chudy, zaniedbany, z oczami wbitymi w podłogę.

– Magda… przepraszam…

Nie chciałam już słuchać jego przeprosin.

Złożyłam pozew o rozwód i zaczęłam nowe życie z dziewczynkami. Było ciężko: kredyt, dwie prace naraz, samotność wieczorami… Ale przynajmniej miałam spokój.

Dziś Zosia kończy podstawówkę z wyróżnieniem, Hania gra na skrzypcach w szkolnej orkiestrze. Ja jestem dumna z siebie – przetrwałam piekło i nie pozwoliłam odebrać nam godności.

Czasem pytam siebie: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy powinnam była wcześniej postawić granice? Ale wiem jedno: nawet jeśli ktoś ukradnie ci pieniądze czy marzenia – nie może ci zabrać siły ani miłości do dzieci.

A wy? Czy spotkaliście się kiedyś z taką zdradą ze strony najbliższych? Jak sobie poradziliście?