Aż po horyzont razem: Historia Marka i Kingi

– Marek, nie rozumiesz? Ty tu nie pasujesz, a ja… ja już dawno przestałam wierzyć w bajki! – głos Kingi drżał, a jej oczy błyszczały łzami w świetle zachodzącego słońca. Stałem na środku polnej drogi, z pięściami zaciśniętymi tak mocno, że aż bolały mnie knykcie. Wokół pachniało skoszoną trawą i dojrzewającym zbożem, a ja czułem się jak dziecko, które zgubiło się we własnym domu.

Wróciłem do naszej wsi pod Lublinem po dwóch latach służby wojskowej. Wydawało mi się, że nic się tu nie zmieniło – te same krzywe płoty, te same plotki sąsiadek, ten sam zapach chleba z piekarni pana Staszka. Ale ja już nie byłem tym samym Markiem. Z wojska wróciłem twardszy, ale i bardziej zamknięty w sobie. Ojciec patrzył na mnie z dumą, ale matka widziała w moich oczach coś, czego nie potrafiła nazwać. Może tęsknotę? Może strach?

Pierwszego wieczoru po powrocie usiadłem na ganku z kubkiem herbaty. Słońce powoli chowało się za horyzontem, a ja słyszałem tylko cykanie świerszczy i własne myśli. Wtedy zobaczyłem samochód podjeżdżający pod dom sąsiadów. Z auta wysiadła ona – Kinga. Ta sama Kinga, w której kochałem się od gimnazjum. Zawsze była inna niż wszystkie dziewczyny ze wsi: pewna siebie, wygadana, z głową pełną marzeń o wielkim świecie. Po maturze wyjechała do Lublina na studia i słuch po niej zaginął. A teraz wróciła – piękniejsza niż kiedykolwiek.

Przez kilka dni unikaliśmy się wzrokiem. Ja udawałem, że nie widzę jej na przystanku autobusowym czy w sklepie u pani Krysi. Ona z kolei rozmawiała tylko z moją siostrą Anką, jakby bała się spojrzeć mi w oczy. Ale pewnego wieczoru spotkaliśmy się przypadkiem nad rzeką. Siedziała na starym pomoście i patrzyła na wodę.

– Marek… – zaczęła cicho, kiedy usiadłem obok niej. – Myślisz czasem o tym, co by było, gdybyśmy zostali tu razem?

– Myślę o tym codziennie – odpowiedziałem bez wahania.

Uśmiechnęła się smutno. – Ja już nie umiem żyć na wsi. Tam, w mieście, wszystko jest inne… szybkie, głośne, ale… czasem tęsknię za tym spokojem.

Chciałem jej powiedzieć, że dla niej zrobiłbym wszystko. Że mogę zamieszkać nawet w Lublinie, jeśli tylko będzie chciała. Ale słowa ugrzęzły mi w gardle.

Następnego dnia matka zaczęła wypytywać:

– Marek, a co ty tak chodzisz zamyślony? To przez tę Kingę? Ona już nie jest taka jak dawniej. Z miasta przyjechała, to teraz będzie wybrzydzać.

Ojciec tylko pokiwał głową i wrócił do gazety. Wiedziałem, że rodzice chcieliby, żebym został na gospodarstwie. Żebym znalazł sobie „porządną dziewczynę”, najlepiej stąd. Ale ja nie umiałem przestać myśleć o Kindze.

Wieczorami spotykaliśmy się coraz częściej. Rozmawialiśmy o wszystkim: o jej studiach, o mojej służbie wojskowej, o marzeniach i lękach. Czułem, że coś między nami znów zaczyna iskrzyć.

Pewnego dnia zaprosiłem ją na przejażdżkę rowerami po polnych drogach. Śmiała się głośno, wiatr rozwiewał jej włosy. Przez chwilę wydawało mi się, że czas cofnął się o kilka lat i znów jesteśmy beztroskimi nastolatkami.

Ale rzeczywistość szybko dała o sobie znać. Wieczorem Kinga odebrała telefon od matki:

– Kinga! Ile jeszcze będziesz siedzieć na tej wsi? Tu masz pracę, znajomych! Nie możesz wiecznie uciekać od dorosłego życia!

Słyszałem jej rozmowę przez otwarte okno. Po raz pierwszy zobaczyłem łzy na jej policzkach.

– Marek… ja nie wiem, co robić – wyszeptała później. – Tam czeka na mnie praca w kancelarii prawniczej. Tutaj… tutaj mam tylko wspomnienia.

Nie spałem całą noc. W głowie kłębiły mi się myśli: czy powinienem ją zatrzymać? Czy mam prawo prosić ją o zostanie?

Następnego dnia spotkałem się z ojcem na polu.

– Synu – powiedział cicho – jeśli ją kochasz, musisz pozwolić jej wybrać swoją drogę. Nie zatrzymuj jej tu na siłę.

Te słowa bolały bardziej niż cokolwiek innego.

Kinga wyjechała do miasta kilka dni później. Zostawiła mi list: „Marek, dziękuję Ci za wszystko. Może kiedyś nasze drogi znów się przetną…”.

Przez kilka tygodni chodziłem jak cień. Praca na polu nie dawała ukojenia. Wieczorami siadałem nad rzeką i patrzyłem na zachód słońca.

Aż pewnego dnia dostałem wiadomość: „Marek, wracam na weekend do domu. Chciałabym Cię zobaczyć”.

Spotkaliśmy się na tej samej polnej drodze co wtedy.

– Wiesz… – zaczęła niepewnie – tam w mieście wszystko jest takie… obce. Tylko tutaj czuję się sobą.

Patrzyliśmy sobie w oczy przez długą chwilę.

– Może spróbujemy jeszcze raz? – zapytałem cicho.

Uśmiechnęła się przez łzy i przytuliła mnie mocno.

Dziś wiem jedno: czasem trzeba pozwolić komuś odejść, żeby mógł wrócić naprawdę. Czy można pokonać różnice między światem miasta a wsi? Czy miłość wystarczy, by budować wspólną przyszłość? Może to właśnie pytania, które każdy z nas musi sobie kiedyś zadać.