„Zabierzesz mnie do siebie?” – historia o matce, córce i granicach, których nie da się przekroczyć

„Zabierzesz mnie do siebie?” – te słowa mojej matki rozbrzmiewały w mojej głowie jeszcze długo po tym, jak zamknęłam za sobą drzwi jej mieszkania. Stała w progu, zgarbiona, z oczami pełnymi wyrzutu i lęku. W tej chwili czułam się jak mała dziewczynka, która znowu nie potrafi sprostać oczekiwaniom matki. Ale przecież nie byłam już dzieckiem. Miałam czterdzieści dwa lata, własną rodzinę, dom na obrzeżach Poznania i życie, które zbudowałam z trudem, często wbrew niej.

Mam na imię Agata. Moja historia nie jest wyjątkowa – a jednak boli tak, jakby była jedyna na świecie. Moja mama, Halina, od zawsze była kobietą twardą, zasadniczą i wymagającą. Ojca pamiętam jak przez mgłę – odszedł, gdy miałam siedem lat. Matka nigdy nie pozwoliła mi o nim mówić. „Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem” – powtarzała. Wychowywała mnie sama, z żelazną dyscypliną i przekonaniem, że świat jest miejscem nieprzyjaznym, a ludzie tylko czekają, by cię wykorzystać.

Kiedy poznałam Pawła – mojego przyszłego męża – miałam dwadzieścia pięć lat i głowę pełną marzeń. Paweł był zupełnie inny niż mężczyźni, których znała moja matka. Cichy informatyk z Piły, bez rodziny w Poznaniu, bez wielkich pieniędzy czy znajomości. Ale miał coś, czego nigdy nie widziałam u nikogo innego: spokój i czułość. Matka od początku patrzyła na niego z góry.

– Informatyk? – krzywiła się. – To taki ktoś od komputerów? Przecież to żadna robota! Zobaczysz, umrzesz z głodu.

Nie słuchałam jej. Zakochałam się po uszy i po roku zamieszkaliśmy razem w wynajętej kawalerce na Jeżycach. Matka przestała się do mnie odzywać na kilka miesięcy. Potem przyszła z wizytą – bez zapowiedzi, z torbą pełną słoików i narzekań.

– U ciebie zawsze taki bałagan? – rzuciła od progu. – Paweł nie umie nawet żarówki wymienić?

Paweł znosił to wszystko ze stoickim spokojem. Nigdy nie odpowiedział jej ostrym słowem. Ale widziałam, jak po każdej jej wizycie zamyka się w sobie na długie godziny.

Kiedy urodziła się nasza córka, Lena, matka pojawiła się w szpitalu z naręczem róż i miną męczennicy.

– No, przynajmniej dziecko ładne – powiedziała. – Po naszej rodzinie.

Przez lata próbowałam ją godzić z Pawłem. Zapraszałam na święta, imieniny, niedzielne obiady. Zawsze kończyło się tak samo: matka krytykowała wszystko – od smaku rosołu po sposób wychowywania Leny.

– Dziecko powinno mieć dyscyplinę! – krzyczała kiedyś przy stole. – Ty ją tylko głaszczesz po głowie! A ty, Pawle, zamiast siedzieć przy komputerze, mógłbyś chociaż raz naprawić kran!

Pewnego dnia Paweł powiedział mi cicho:

– Agata… ja już nie mogę. Albo ona przestanie tu przychodzić tak często, albo…

Nie dokończył. Ale wiedziałam, co miał na myśli.

Zaczęłam ograniczać kontakty. Matka dzwoniła codziennie – najpierw pytać o zdrowie Leny, potem coraz częściej narzekać na samotność i choroby.

– Wiesz, Agatko… coraz trudniej mi samej zrobić zakupy…

– Mamo, przecież masz sąsiadkę panią Zofię…

– A ty? Ty już nie jesteś moją córką?

W końcu przestałam odbierać telefony codziennie. Czułam się winna – ale musiałam chronić własną rodzinę.

Wszystko zmieniło się dwa lata temu. Matka złamała nogę na schodach swojego bloku na Łazarzu. Zadzwonili do mnie ze szpitala.

– Pani Halina wymaga opieki przez kilka tygodni – powiedziała pielęgniarka. – Ma pani kogoś do pomocy?

Zawiozłam ją do siebie na kilka dni. Paweł był uprzejmy, ale chłodny. Lena zamknęła się w swoim pokoju i wychodziła tylko na posiłki.

Matka rządziła domem jak generał: przesuwała meble („tu lepiej będzie stał fotel!”), krytykowała jedzenie („to się je?!”), komentowała nasze życie („dziecko za dużo siedzi przy telefonie!”). Po tygodniu Paweł wybuchł:

– Przepraszam cię, Agata, ale ja tak dłużej nie mogę! To jest mój dom!

Zrobiłam coś okropnego: odwiozłam matkę do jej mieszkania szybciej niż powinnam. Wynajęłam opiekunkę na kilka godzin dziennie. Matka była wściekła.

– Tak cię wychowałam? Żebyś mnie oddała obcej babie?!

Od tamtej pory nasze relacje były jeszcze bardziej napięte. Dzwoniła rzadziej, ale za każdym razem rozmowa kończyła się awanturą.

Aż do dziś.

Przyszłam do niej po pracy z zakupami i lekami. Siedziała przy oknie w starym swetrze.

– Zabierzesz mnie do siebie? – zapytała nagle cicho.

Poczułam ścisk w gardle.

– Mamo… Przecież wiesz… Paweł… Lena…

– Czyli nie zabierzesz – przerwała mi lodowatym tonem. – Wychowałam cię sama! Wszystko dla ciebie poświęciłam! A ty mnie zostawiasz!

Usiadłam naprzeciwko niej.

– Mamo… Ja też mam rodzinę. Muszę ich chronić. Próbowałam cię godzić z Pawłem tyle lat…

– On cię ode mnie odciął! On cię zmanipulował!

– To nieprawda! Sama nigdy nie próbowałaś go zaakceptować!

Wybuchłyśmy obie płaczem.

Wróciłam do domu roztrzęsiona. Paweł siedział w kuchni nad kubkiem herbaty.

– I co? – zapytał cicho.

– Chciałaby zamieszkać z nami…

Spojrzał mi prosto w oczy:

– Agata… Jeśli ją tu sprowadzisz na stałe… ja odejdę. Przepraszam, ale nie dam rady drugi raz przeżywać tego piekła.

Zamilkłam. W głowie miałam chaos: lojalność wobec matki czy wobec własnej rodziny?

Przez kolejne dni chodziłam jak cień. Lena podeszła do mnie któregoś wieczoru:

– Mamo… Ja się boję babci… Ona zawsze krzyczy…

Poczułam się jak najgorsza córka świata.

W końcu zadzwoniłam do brata mojej matki – wujka Jurka z Gdańska.

– Może ty byś ją zabrał na jakiś czas? – zapytałam z nadzieją.

Zaśmiał się gorzko:

– Agata… Przecież Halina zawsze wszystkich od siebie odpychała! Nawet mnie! Nie miej wyrzutów sumienia.

Zorganizowałam mamie opiekunkę na stałe i pomoc sąsiedzką przez Caritas. Odwiedzam ją regularnie – ale już nigdy nie zamieszka ze mną pod jednym dachem.

Czasem budzę się w nocy zlana potem: czy jestem wyrodną córką? Czy można kochać i jednocześnie stawiać granice? Czy każda kobieta musi wybierać między matką a własnym szczęściem?

Dziś wiem jedno: czasem największą miłością jest powiedzieć „nie”. Ale czy to wystarczy, by kiedyś wybaczyć samej sobie?