Matka mimo wszystko: Opowieść z małej wioski
— Mamo, dlaczego pani Kowalska mówi, że nie jestem twoim prawdziwym synem? — zapytał mnie Bartek, patrząc na mnie wielkimi, brązowymi oczami. Zamarłam z ręką w połowie ruchu, trzymając jeszcze nóż nad deską do krojenia. W kuchni pachniało świeżym chlebem i ogórkami z naszego sadu, a za oknem słychać było pianie koguta sąsiada. Ale ten jeden moment sprawił, że wszystko ucichło.
Bartek miał wtedy dziewięć lat. Mój starszy syn, choć nie urodziłam go sama. Przyszedł na świat jako owoc młodzieńczej miłości mojego męża, Pawła, i jego pierwszej dziewczyny, która zmarła przy porodzie. Paweł został sam z niemowlęciem i matką, która nie chciała słyszeć o „bękarcie” pod swoim dachem. Gdy poznałam Pawła, Bartek miał dwa lata. Wzięłam ich obu pod swoje skrzydła, choć cała wieś patrzyła na mnie jak na wariatkę.
W naszej wiosce pod Sieradzem wszyscy znają się jak łyse konie. Każdy wie, kto z kim się pokłócił, kto ile wypił na weselu i kto komu pożyczył worek ziemniaków. Plotki rozchodzą się szybciej niż dym z komina. Kiedy zamieszkałam z Pawłem i Bartkiem w starym domu po jego dziadkach, od razu stałam się tematem rozmów. „Ona to chyba nie może mieć własnych dzieci” — szeptały sąsiadki na przystanku autobusowym. „Po co jej cudze dziecko?” — pytała pani Zofia, która zawsze miała najwięcej do powiedzenia.
A potem urodził się Michał — mój młodszy syn. Był moim oczkiem w głowie, ale nigdy nie pozwoliłam sobie na faworyzowanie któregoś z chłopców. Dla mnie obaj byli moimi dziećmi. Ale dla innych? Dla innych Bartek zawsze był „tym drugim”.
Pewnego dnia wracałam z pola z naręczem marchwi i pietruszki. Przed domem stała grupka kobiet: pani Zofia, pani Kowalska i jeszcze dwie sąsiadki. Gdy mnie zobaczyły, ucichły na chwilę, po czym pani Kowalska rzuciła:
— No i jak tam twój Bartek? Mówią, że coraz bardziej do ciebie niepodobny.
Zacisnęłam dłonie na marchewkach tak mocno, że aż pękły pod palcami.
— Bartek jest moim synem — odpowiedziałam spokojnie, choć w środku gotowałam się ze złości.
— Ale przecież każdy wie… — zaczęła pani Zofia.
— Każdy wie tylko tyle, ile mu się powie — przerwałam jej ostro i weszłam do domu.
Wieczorem Paweł próbował mnie pocieszyć:
— Nie przejmuj się nimi. Dla Bartka jesteś jedyną matką, jaką zna.
Ale ja wiedziałam, że to nie takie proste. Dzieci słyszą więcej niż nam się wydaje. Bartek wracał czasem ze szkoły smutny, zamyślony. Michał był jeszcze za mały, żeby rozumieć te wszystkie szepty i spojrzenia.
Najgorsze przyszło wiosną. Bartek wrócił do domu z rozciętą wargą i podartą kurtką.
— Co się stało?!
— Nic… — mruknął i pobiegł do swojego pokoju.
Dopiero wieczorem dowiedziałam się od sąsiadki, że chłopcy z klasy wyśmiewali go: „Nie masz prawdziwej matki! Jesteś podrzutkiem!” Bartek próbował się bronić, ale był sam przeciwko trzem.
Tej nocy nie spałam prawie wcale. Siedziałam przy jego łóżku i głaskałam go po włosach. Czułam się bezsilna wobec tej fali okrucieństwa. Czy mogłam zrobić coś więcej? Czy powinnam była walczyć z plotkami bardziej stanowczo?
Następnego dnia poszłam do szkoły. Rozmawiałam z wychowawczynią Bartka, panią Majchrzak. Była młoda i pełna zapału, ale widziałam w jej oczach zmęczenie.
— Pani Aniu — powiedziała cicho — ja wiem, jak jest na wsi. Ale dzieci powtarzają to, co słyszą w domu…
Wróciłam do domu jeszcze bardziej przygnębiona. Paweł próbował mnie przekonać, żebyśmy wyjechali do miasta. „Tam nikt nie będzie nas znał” — mówił. Ale ja nie chciałam uciekać. To był nasz dom.
Z czasem nauczyłam się ignorować szepty i spojrzenia. Skupiłam się na pracy w polu i wychowywaniu chłopców. Bartek rósł na mądrego i wrażliwego chłopaka. Michał był żywym sreberkiem, wszędzie go było pełno.
Ale rany zostają na długo. Kiedy Bartek skończył osiemnaście lat i wyjechał na studia do Łodzi, napisał mi list:
„Mamo,
Nie wiem, czy kiedykolwiek ci to mówiłem, ale dziękuję ci za wszystko. Wiem, że nie jestem twoim biologicznym synem, ale nigdy nie czułem się inny niż Michał. To ty nauczyłaś mnie kochać ludzi mimo wszystko. To ty byłaś przy mnie zawsze, gdy inni odwracali wzrok.
Twój Bartek”
Płakałam wtedy jak dziecko. Może nigdy nie będę dla wszystkich matką Bartka. Może zawsze będziemy „inni” w oczach tej wsi. Ale dla niego jestem mamą — i to jest najważniejsze.
Czasem patrzę przez okno na nasze pole i zastanawiam się: ile jeszcze rodzin musi przejść przez to samo? Ile dzieci cierpi przez ludzką niewiedzę i uprzedzenia? Czy naprawdę tak trudno jest zaakceptować kogoś tylko dlatego, że kocha inaczej niż nakazuje tradycja?
Może kiedyś ta wieś się zmieni… Może kiedyś ktoś inny odważy się być matką mimo wszystko.