„Nie jestem już dzieckiem, mamo!” – Opowieść o dorosłej córce, która nie chce dorosnąć

– Znowu wróciłaś po północy! – głos mojej mamy przeszył ciszę mieszkania, gdy tylko przekroczyłam próg. Zrzuciłam trampki, nie patrząc jej w oczy. W powietrzu wisiała burza. – Jagoda, masz trzydzieści cztery lata! Ile jeszcze będziesz żyć jak nastolatka?

Zacisnęłam pięści. Wiedziałam, co będzie dalej. Ten sam monolog, te same pretensje. – Mamo, byłam z Olą na koncercie. Przecież nie robię nic złego.

– Nie robisz nic dobrego! – odparła ostro. – Pracujesz na pół etatu w kawiarni, resztę czasu spędzasz z koleżankami albo na Instagramie. Nie masz męża, dzieci, nawet porządnej pracy! Czy ty w ogóle myślisz o przyszłości?

Zamiast odpowiedzieć, weszłam do swojego pokoju i zatrzasnęłam drzwi. Oparłam się o nie plecami, czując znajome ukłucie w żołądku. Wiem, że mama się martwi. Ale czy naprawdę muszę żyć tak, jak ona sobie wymarzyła?

Od dziecka byłam „inną” córką. Moja starsza siostra, Marta, skończyła prawo, wyszła za mąż za lekarza i ma dwójkę dzieci. Mama jest z niej dumna – zawsze pokazuje jej zdjęcia znajomym. Ja? Ja zawsze byłam tą „artystyczną duszą”, która nie potrafi się ustatkować.

Kiedy miałam dwadzieścia lat, marzyłam o podróżach i własnej galerii sztuki. Skończyłam ASP w Krakowie, ale po studiach życie szybko zweryfikowało moje plany. Pracowałam dorywczo: raz w księgarni, raz jako kelnerka, czasem malowałam portrety na zamówienie. Nigdy nie miałam stałej pracy ani oszczędności.

Mama powtarzała: – Jagoda, musisz się ogarnąć! Życie to nie bajka!

A ja uciekałam w świat muzyki, obrazów i nocnych rozmów z przyjaciółmi. Czułam się wolna tylko wtedy, gdy mogłam być sobą – bez oceniania i presji.

Ale im byłam starsza, tym bardziej czułam ciężar spojrzeń rodziny. Na święta zawsze padały te same pytania:

– No i co z tobą, Jagódko? Kiedy jakiś kawaler? – pytała ciotka Halina.
– Może byś się przeprowadziła do Warszawy? Tam są lepsze perspektywy – dorzucał wujek Andrzej.

Mama patrzyła na mnie z wyrzutem. Czułam się jak dziecko, które zawiodło wszystkich wokół.

Pewnego dnia wróciłam do domu wcześniej niż zwykle i usłyszałam rozmowę mamy z Martą przez telefon:

– Ja już nie mam siły do tej Jagody… Ona chyba nigdy nie dorośnie. Co będzie, jak mnie zabraknie? Przecież ona sobie nie poradzi…

Zamarłam w korytarzu. Poczułam łzy pod powiekami. Czy naprawdę jestem aż taką porażką?

Wieczorem zebrałam się na odwagę i weszłam do kuchni.
– Mamo…
– Tak?
– Czy ty naprawdę myślisz, że sobie nie poradzę?
– Jagoda… ja cię kocham. Ale martwię się o ciebie. Nie chcę, żebyś została sama.
– Ale ja nie jestem sama! Mam przyjaciół, mam pasje…
– Przyjaciele odejdą, pasje nie nakarmią cię na starość.

Zamilkłyśmy. W powietrzu wisiała przepaść nie do przeskoczenia.

Kilka dni później Marta przyjechała z rodziną na obiad. Siedzieliśmy przy stole, a rozmowa zeszła na temat pracy i mieszkań.

– My z Tomkiem kupujemy większe mieszkanie – pochwaliła się siostra.
Mama rozpromieniła się:
– No widzisz, Jagoda? Może byś poszukała czegoś swojego?
– Mamo, przecież mnie nie stać nawet na kawalerkę! – wybuchłam.
– Bo nie masz stałej pracy! – wtrąciła Marta.

Poczułam się upokorzona. Wstałam od stołu i wybiegłam z domu. Na ławce przed blokiem zadzwoniła do mnie Ola:
– Co się stało?
– Mam dość… Oni wszyscy myślą, że jestem nikim tylko dlatego, że nie mam męża i kredytu na mieszkanie!
– Jagoda… A czego ty chcesz?
Zamilkłam. Nie wiedziałam.

Wieczorem wróciłam do domu. Mama siedziała w fotelu, płakała cicho.
– Przepraszam – powiedziałam cicho.
– Ja też przepraszam… Po prostu się boję.
Usiadłyśmy razem na kanapie. Po raz pierwszy od dawna rozmawiałyśmy szczerze.

Opowiedziałam jej o swoich lękach: o tym, że boję się stabilizacji, że przeraża mnie wizja pracy od 8 do 16 w korporacji, że nie umiem być „normalna”.
Ona opowiedziała mi o swoim dzieciństwie: o biedzie na wsi pod Tarnowem, o tym jak musiała walczyć o wszystko sama.

Zrozumiałam wtedy jedno: ona chce dla mnie bezpieczeństwa, bo sama nigdy go nie miała. A ja chcę wolności, bo ona nigdy jej nie zaznała.

Od tamtej rozmowy coś się zmieniło. Mama przestała mnie poganiać – choć czasem jeszcze rzuci kąśliwym komentarzem. Ja zaczęłam szukać pracy związanej ze sztuką – prowadzę warsztaty plastyczne dla dzieci w domu kultury i czuję się potrzebna.

Nie mam męża ani dzieci. Wynajmuję pokój u znajomej i czasem ledwo wiążę koniec z końcem. Ale jestem sobą.

Czy to znaczy, że jestem niedojrzała? Czy każda kobieta po trzydziestce musi mieć rodzinę i kredyt? A może dojrzałość to odwaga bycia sobą – nawet jeśli inni tego nie rozumieją?

Ciekawa jestem Waszych historii… Czy ktoś z Was też czuje się „wiecznym dzieckiem” w oczach rodziny?