Głos, którego nikt nie słyszy: opowieść o mojej babci Marcie
— Mamo, ona nie może tak żyć! — krzyknęłam, trzaskając drzwiami kuchni. W powietrzu unosił się zapach niedzielnego rosołu, ale w mojej głowie gotowały się tylko emocje. — Julia, nie zaczynaj znowu — westchnęła mama, nie odrywając wzroku od ekranu telefonu. — Babcia Marta jest dorosła, sama sobie poradzi.
Ale ja wiedziałam, że to nieprawda. Od śmierci dziadka minęły już trzy lata. Trzy lata ciszy w jej mieszkaniu na czwartym piętrze bloku z wielkiej płyty na Pradze. Trzy lata, odkąd jej głos stawał się coraz cichszy, a oczy coraz bardziej puste. Byłam wtedy w liceum, miałam siedemnaście lat i wydawało mi się, że mogę zmienić świat. Przynajmniej ten mały świat naszej rodziny.
Pamiętam, jak pierwszy raz odwiedziłam babcię po pogrzebie dziadka. Siedziała przy oknie, patrząc na szare podwórko. Na stole stała zimna herbata i talerz z niedojedzonym chlebem. — Babciu, wszystko w porządku? — zapytałam cicho. Uśmiechnęła się smutno. — Tak, Julciu. Wszystko dobrze. Tylko… czasem tak cicho tu jest.
Wiedziałam, że kłamie. Zawsze była silna — całe życie pracowała jako pielęgniarka w szpitalu na Bródnie, wychowała dwójkę dzieci w czasach, gdy niczego nie było, a potem opiekowała się dziadkiem, gdy zachorował na raka. Ale teraz była sama. I nikt nie chciał tego widzieć.
— Przesadzasz — powtarzał tata. — Mama zawsze była twarda. Nie potrzebuje niańki.
Ale ja widziałam jej drżące ręce, gdy próbowała otworzyć słoik z ogórkami. Słyszałam jej łamiący się głos przez telefon: — Julciu, może byś wpadła na herbatę?
Zaczęłam odwiedzać ją częściej. Przynosiłam ciasto z cukierni i słuchałam jej opowieści o dawnych czasach. O tym, jak z dziadkiem uciekali przed ZOMO podczas stanu wojennego. O tym, jak mama jako dziecko zgubiła się w sklepie Społem i przez godzinę płakała pod ladą z cukierkami. O tym, jak bardzo tęskni za rozmową.
Ale rodzice byli głusi na moje prośby. — Nie mamy czasu — mówiła mama. — Praca, dom, rachunki… Każdy ma swoje problemy.
Zaczęłam się buntować. Przestałam pomagać w domu, zamykałam się w pokoju i płakałam po nocach ze złości i bezsilności. Czułam się jak jedyna osoba na świecie, która widzi cierpienie babci.
Pewnego dnia przyszłam do niej bez zapowiedzi. Drzwi były otwarte. Weszłam do środka i zamarłam. Babcia leżała na podłodze w kuchni, obok rozbitego kubka z herbatą.
— Babciu! — krzyknęłam przerażona.
Otworzyła oczy i uśmiechnęła się blado. — Potknęłam się… Nic mi nie jest…
Ale widziałam łzy w jej oczach. Pomogłam jej wstać i usiadłyśmy razem na kanapie.
— Julia… Ja już chyba nikomu nie jestem potrzebna — wyszeptała.
Te słowa rozdarły mi serce. Wróciłam do domu i wybuchłam płaczem przy rodzicach.
— Jeśli coś jej się stanie, to wasza wina! — krzyczałam przez łzy.
Tata spojrzał na mnie z wyrzutem. — Nie przesadzaj… Przecież dzwonimy do niej czasem.
— To za mało! Ona potrzebuje obecności! Rozmowy! Kogoś, kto ją wysłucha!
W domu zapanowała cisza. Mama spuściła wzrok.
Od tamtej pory zaczęliśmy odwiedzać babcię częściej — najpierw niechętnie, potem coraz chętniej. Mama zaczęła gotować dla niej obiady na kilka dni do przodu, tata naprawił cieknący kran w łazience.
Ale najważniejsze były rozmowy. Siedzieliśmy razem przy stole i słuchaliśmy jej historii. Odkrywaliśmy babcię na nowo — jej poczucie humoru, mądrość i siłę.
Zrozumiałam wtedy coś ważnego: samotność starszych ludzi to nie tylko ich problem. To nasza odpowiedzialność.
Czasem pytam siebie: ile takich babć jak Marta żyje obok nas? Ile głosów pozostaje niesłyszanych tylko dlatego, że jesteśmy zbyt zajęci własnym życiem? Czy naprawdę tak trudno zatrzymać się na chwilę i po prostu… posłuchać?
Może to właśnie od nas zależy, czy ktoś poczuje się jeszcze potrzebny.