Kiedy żona została kucharką, a w domu zostały tylko pierogi – historia o tym, jak pasja może rozbić rodzinę (i ją posklejać)

Wszystko zaczęło się od trzaśnięcia drzwiami. Dosłownie. Była środa, godzina 22:17, a ja właśnie wyciągałem z piekarnika kolejną porcję mrożonych pierogów ruskich. Siedziałem przy kuchennym stole z naszym synem, Filipem, który od kilku tygodni patrzył na mnie z coraz większym wyrzutem. Marta wróciła z pracy – a raczej z nowej pracy – i nawet nie zdjęła płaszcza, tylko rzuciła torbę na podłogę i poszła prosto do łazienki. Usłyszałem trzask drzwi i dźwięk wody. Filip spojrzał na mnie spod grzywki:

– Tato, czy mama dziś z nami zje?

Westchnąłem ciężko. – Nie wiem, synku. Chyba nie.

To był ten moment, kiedy poczułem, że coś się w naszym domu złamało. I nie chodziło tylko o pierogi.

Jeszcze pół roku wcześniej byliśmy zwyczajną rodziną z blokowiska na Ratajach w Poznaniu. Ja – Paweł – pracowałem jako informatyk w małej firmie outsourcingowej, Marta była księgową w hurtowni budowlanej. Filip chodził do czwartej klasy. Wieczorami gotowaliśmy razem, śmialiśmy się, czasem kłóciliśmy o głupoty. Ale Marta zawsze powtarzała, że gotowanie to jej pasja. Uwielbiała eksperymentować – raz była domowa pizza na zakwasie, innym razem ramen z przepisu jakiegoś japońskiego blogera. Nawet teściowa przychodziła na jej sernik i mówiła: „Marta, ty powinnaś mieć własną restaurację!”

I chyba właśnie wtedy to się zaczęło. Najpierw niewinnie – Marta zaczęła wrzucać zdjęcia swoich dań na Instagram. Potem zapisała się na kurs gotowania w Akademii Kulinarnej w centrum miasta. Zaczęły się wieczorne wykłady, weekendowe warsztaty. Ja zostałem z Filipem i obiadem z mikrofalówki.

Pewnego dnia wróciłem z pracy i zobaczyłem Martę siedzącą przy stole z laptopem i notatnikiem pełnym przepisów. Miała łzy w oczach.

– Paweł… ja nie mogę już tak żyć. Czuję się jakbym się dusiła w tej hurtowni. Chcę spróbować czegoś innego. Chcę być kucharką.

Zaniemówiłem. – Kucharką? Przecież masz stabilną pracę! Kredyt na mieszkanie! Dziecko!

– Wiem… Ale jeśli teraz nie spróbuję, to już nigdy nie będę szczęśliwa.

Przez tydzień nie rozmawialiśmy o niczym innym. Były łzy, krzyki, ciche dni. Teściowa zadzwoniła i powiedziała mi prosto w słuchawkę:

– Paweł, nie pozwól jej rzucać wszystkiego dla jakiejś fanaberii! Kto będzie płacił rachunki?

Ale Marta była nieugięta. Znalazła ogłoszenie o pracy dla pomocnika kucharza w nowo otwieranej restauracji „Sztuka Smaku” na Starym Rynku. Poszła na rozmowę kwalifikacyjną i… dostała tę robotę.

Pierwsze tygodnie były nawet ekscytujące. Marta wracała zmęczona, ale szczęśliwa. Opowiadała o szefie kuchni – Igorze – który ponoć był geniuszem i tyranem w jednym. Przynosiła do domu resztki wykwintnych dań: kawałek tarty z kozim serem, miniaturowe desery, których nazw nawet nie umiałem powtórzyć.

Ale potem zaczęły się zmiany grafiku. Marta wychodziła o szóstej rano, wracała po dwudziestej drugiej. W weekendy była w pracy. Ja próbowałem ogarnąć dom – pranie, zakupy, obiady dla Filipa. Szybko okazało się, że moje umiejętności kulinarne kończą się na pierogach z Biedronki i jajecznicy.

Filip coraz częściej pytał:

– Tato, a mama kiedyś jeszcze zrobi naleśniki?

A ja nie wiedziałem, co odpowiedzieć.

Zaczęliśmy się oddalać od siebie. Marta była wiecznie zmęczona i rozdrażniona. Kiedy próbowałem porozmawiać o tym, że Filip za nią tęskni, wybuchała:

– Myślisz, że mi jest łatwo? Igor wymaga ode mnie perfekcji! Jeśli się nie sprawdzę, to mnie wyrzuci! Muszę być najlepsza!

– Ale my też cię potrzebujemy! – krzyczałem.

– Nie rozumiesz! To jest moja szansa!

W końcu przestaliśmy rozmawiać prawie wcale.

Pewnego wieczoru zadzwoniła moja mama:

– Pawełku… Co się dzieje u was? Filip powiedział mi przez telefon, że mama ciągle pracuje…

Nie wiedziałem co odpowiedzieć. Wstydziłem się przyznać nawet własnej matce, że nie radzę sobie z domem.

Najgorzej było podczas rodzinnych spotkań u teściów. Teściowa patrzyła na mnie jakbym był winny całemu zamieszaniu:

– To przez ciebie ona tak zwariowała? Ty jej pozwalasz na takie rzeczy?

A Marta tylko milczała i patrzyła przez okno.

W pracy też zaczęło mi się sypać. Szef zwrócił mi uwagę na spóźnienia i rozkojarzenie:

– Paweł, masz jakieś problemy w domu? Może urlop?

Ale jak miałem wziąć urlop, skoro musiałem zarabiać na wszystko sam?

Najgorszy był grudzień. Wigilia bez Marty – bo musiała zostać do zamknięcia restauracji. Z Filipem jedliśmy pierogi przy choince i patrzyliśmy na puste miejsce przy stole.

W końcu nie wytrzymałem. Kiedy Marta wróciła po północy, czekałem na nią w kuchni.

– Tak dalej być nie może! – powiedziałem ostro.

Spojrzała na mnie zmęczonym wzrokiem.

– Paweł… ja wiem… Ale jeśli teraz się poddam…

– A jeśli stracisz rodzinę? To też będzie twoja szansa?

Wywiązała się kłótnia jakiej jeszcze u nas nie było. Krzyczeliśmy na siebie tak głośno, że Filip zamknął się w swoim pokoju i płakał.

Następnego dnia Marta spakowała walizkę i pojechała do swojej matki.

Przez tydzień byliśmy sami z Filipem. Próbowałem być dzielny – gotowałem rosół z kostki, robiłem kanapki do szkoły, sprzątałem po nocach. Ale wieczorami siadałem przy oknie i zastanawiałem się: czy to już koniec naszego małżeństwa?

Po tygodniu Marta wróciła. Miała podkrążone oczy i wyglądała jak cień samej siebie.

– Paweł… Przepraszam cię. Przepraszam Filipa… Ja naprawdę chciałam tylko być szczęśliwa… Ale chyba zapomniałam po drodze o was.

Usiedliśmy razem przy stole i długo rozmawialiśmy – pierwszy raz od miesięcy bez krzyków i pretensji.

Ustaliliśmy nowe zasady: Marta zmieni grafik na mniej wyczerpujący (choćby miało to oznaczać mniej pieniędzy), ja nauczę się gotować coś więcej niż pierogi (zapisałem się nawet na kurs gotowania dla ojców!), a weekendy będą tylko dla rodziny.

Nie było łatwo odbudować to wszystko, co się rozsypało przez kilka miesięcy pogoni za marzeniami Marty. Ale powoli wracaliśmy do siebie.

Dziś mija rok od tamtej nocy z pierogami przy kuchennym stole. Marta nadal pracuje jako kucharka – ale już nie za wszelką cenę. Ja potrafię zrobić gołąbki i schabowego (Filip twierdzi, że lepsze niż u babci). Czasem kłócimy się o głupoty, czasem płaczemy ze śmiechu nad przypalonym naleśnikiem.

Ale najważniejsze jest to, że jesteśmy razem.

Czasem zastanawiam się: czy można mieć wszystko naraz? Pasję, rodzinę i szczęście? A może najważniejsze to nauczyć się wybierać… zanim zostaną nam tylko pierogi?