Między strachem a obowiązkiem: Historia Leszka i Oli

— Lesiu, może nie jedź w ten kurs? Coś mi serce niespokojne… Naprawdę, poproś kogoś, żeby cię zastąpił — cicho powiedziała Ola, starając się ukryć drżenie w głosie. Stała w kuchni, opierając się o blat, a jej dłonie nerwowo gładziły brzuch. Była w ósmym miesiącu ciąży. Wiem, że się bała. Ja też się bałem.

Patrzyłem na nią przez chwilę, próbując znaleźć słowa, które uspokoją nas oboje. — To dobra wypłata. A niedługo mamy poród, Olu. Wiesz, że każda złotówka teraz na wagę złota — odpowiedziałem, mocno ściskając żonę i całując w czubki jej włosów. Czułem jej napięcie pod palcami. Przez chwilę miałem ochotę zadzwonić do szefa i powiedzieć, że nie dam rady. Ale potem przypomniałem sobie nasze rozmowy o kredycie, o rachunkach, o tym, jak bardzo chcemy dać naszemu dziecku wszystko, czego potrzebuje.

Ola odwróciła wzrok. — Leszek… Ja naprawdę mam złe przeczucie. Może to głupie, ale…

— Kochanie, wrócę szybciej niż myślisz. Obiecuję — przerwałem jej łagodnie. Uśmiechnąłem się, choć w środku czułem ścisk w żołądku. Ostatnio coraz częściej miałem wrażenie, że życie to nieustanne lawirowanie między strachem a obowiązkiem.

Wyszedłem z domu tuż po dwudziestej drugiej. Noc była lepka i duszna, jakby powietrze samo nie mogło się zdecydować, czy chce padać, czy nie. Wsiadłem do starego busa i odpaliłem silnik. Praca kierowcy na nocnych kursach nigdy nie była moim marzeniem, ale dawała nam względną stabilizację. Zawsze powtarzałem sobie: „Jeszcze tylko kilka miesięcy, jeszcze tylko trochę…”.

Droga do Katowic była pusta i ciemna. Radio grało cicho, a ja myślałem o Oli i naszym synku, który miał pojawić się na świecie lada dzień. W głowie kłębiły mi się pytania: Czy robię dobrze? Czy nie ryzykuję za bardzo? Czy naprawdę muszę być tym, który zawsze bierze wszystko na siebie?

Nagle telefon zadzwonił. Zatrzymałem się na poboczu i odebrałem. To była mama.

— Leszek? Wszystko w porządku? Ola dzwoniła do mnie… Martwi się o ciebie.

Westchnąłem ciężko. — Mamo, wszystko dobrze. Muszę jechać ten kurs. Potrzebujemy pieniędzy.

— Synku… Pieniądze są ważne, ale rodzina ważniejsza. Nie zapominaj o tym — powiedziała cicho.

Rozłączyłem się i przez chwilę siedziałem w ciszy. Słowa mamy dźwięczały mi w uszach. Ale przecież robiłem to właśnie dla rodziny! Czy to naprawdę takie proste?

Ruszyłem dalej. Po drodze zaczęło padać. Deszcz bębnił o szybę jakby chciał mnie ostrzec przed czymś nieuchronnym. W pewnym momencie zauważyłem światła awaryjne na poboczu — ktoś miał awarię. Zatrzymałem się i podszedłem do samochodu.

— Potrzebuje pan pomocy? — zapytałem przez uchyloną szybę.

W środku siedział starszy mężczyzna z wnuczką. Byli przemarznięci i przestraszeni.

— Proszę pana… Nie możemy zadzwonić po pomoc, telefon rozładowany…

Pomogłem im zadzwonić po lawetę i poczekałem z nimi do przyjazdu pomocy drogowej. Straciłem przez to ponad godzinę, ale nie potrafiłbym zostawić ich samych w środku nocy.

Kiedy wróciłem do busa, zobaczyłem kilka nieodebranych połączeń od Oli. Oddzwoniłem natychmiast.

— Leszek! Gdzie ty jesteś?! Myślałam… Myślałam, że coś ci się stało! — jej głos był pełen łez.

— Przepraszam… Pomagałem ludziom na drodze… Wszystko w porządku — próbowałem ją uspokoić.

— Boję się o ciebie… Boję się o nas…

— Ja też się boję — wyszeptałem.

Po tej rozmowie jechałem już jak we śnie. Zastanawiałem się, czy naprawdę warto tak ryzykować dla kilku dodatkowych złotych. Czy nie lepiej byłoby zostać w domu i być przy Oli? Ale przecież wtedy też bym się bał — że nie damy rady finansowo, że zawiodę jako mąż i ojciec.

Dojechałem do Katowic nad ranem. Klient był niezadowolony z opóźnienia i rzucił kilka gorzkich słów pod moim adresem. Zacisnąłem zęby i przeprosiłem, choć miałem ochotę wykrzyczeć mu w twarz całą swoją frustrację.

W drodze powrotnej zadzwonił szef:

— Leszek, co tak długo? Klient narzekał!

— Była awaria na trasie… Pomagałem ludziom…

— To nie twoja sprawa! Masz robić swoje!

Zacisnąłem pięści na kierownicy. Czułem się jak trybik w maszynie, która nigdy nie przestaje mielić ludzkich losów.

Kiedy wróciłem do domu, Ola spała niespokojnie na kanapie z telefonem w dłoni. Usiadłem obok niej i patrzyłem na jej twarz — zmęczoną, ale piękną w tym swoim matczynym spokoju i trosce.

Obudziła się nagle i spojrzała na mnie szeroko otwartymi oczami.

— Jesteś… Cały…

Przytuliła mnie mocno i długo płakała w moje ramię.

Nie wiem, czy postąpiłem słusznie tej nocy. Może powinienem był zostać w domu? Może powinienem był posłuchać intuicji Oli? Ale wiem jedno: życie to ciągłe wybory między tym, co wydaje się słuszne a tym, co konieczne.

Czasem zastanawiam się: czy można być dobrym ojcem i mężem jednocześnie będąc zmuszonym do takich poświęceń? Czy każda decyzja musi boleć? Może właśnie to jest prawdziwe ojcostwo — codzienna walka ze strachem o tych, których kochamy najbardziej.