Jak modlitwa uratowała moją rodzinę: Historia matki, która nie poddała się rozpaczy
— Mamo, ja już nie mogę. Ja się wyprowadzam — głos Michała drżał, a ja czułam, jak serce rozdziera mi się na kawałki. Stał w przedpokoju, z walizką w ręku, a Ania płakała w kuchni. Przez uchylone drzwi słyszałam jej cichy szloch. To był ten moment, kiedy świat mi się zawalił.
Jeszcze kilka miesięcy temu byli szczęśliwi. Michał, mój jedyny syn, i Ania — dziewczyna, którą pokochałam jak własną córkę. Śmiali się, planowali wakacje nad morzem, a ja cieszyłam się, że mam rodzinę, o jakiej marzyłam. Ale potem przyszły kłótnie. Najpierw drobne sprzeczki o rachunki, potem coraz głośniejsze awantury o wszystko: o pracę Michała, o to, że Ania za dużo czasu spędza z koleżankami, o to, że nie mają jeszcze dzieci. Każdego dnia czułam narastające napięcie.
Pewnego wieczoru Ania przyszła do mnie zapłakana. — Pani Zosiu, ja już nie wiem, co robić. On mnie nie słucha. Wszystko jest ważniejsze ode mnie — mówiła przez łzy. Przytuliłam ją, choć sama byłam rozbita. Chciałam pomóc, ale nie wiedziałam jak. Michał zamykał się w sobie, unikał rozmów. Czułam się bezradna.
Wtedy zaczęłam się modlić. Każdego wieczoru klękałam przy łóżku i prosiłam Boga o siłę. O to, żeby pomógł im odnaleźć siebie na nowo. O to, żeby nie dopuścił do rozpadu naszej rodziny. Czasem miałam wrażenie, że moje modlitwy odbijają się od ściany. Ale nie przestawałam.
Pewnej nocy obudziłam się zlękniona. Śniło mi się, że Michał odchodzi na zawsze i już nigdy go nie zobaczę. Wstałam i poszłam do kuchni napić się wody. Tam siedziała Ania — blada, z podkrążonymi oczami.
— Nie śpi pani? — zapytała cicho.
— Nie mogę spać… Martwię się o was — odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
Usiadłyśmy razem przy stole. Przez chwilę milczałyśmy.
— On mnie już nie kocha — wyszeptała nagle Ania.
— To nieprawda — powiedziałam stanowczo. — On jest zagubiony. Ale miłość nie znika tak po prostu.
Ania spojrzała na mnie z nadzieją.
— Myśli pani, że jeszcze możemy być szczęśliwi?
— Wierzę w to całym sercem — odpowiedziałam i ujęłam jej dłoń.
Następnego dnia Michał wrócił późno z pracy. Był zmęczony i rozdrażniony.
— Michał, musimy porozmawiać — powiedziałam stanowczo.
Westchnął ciężko i usiadł naprzeciwko mnie.
— Synku, widzę jak cierpisz. Ale ucieczka niczego nie rozwiąże. Musicie spróbować jeszcze raz ze sobą porozmawiać.
— Mamo, ja już nie mam siły… Wszystko mnie przerasta — wyszeptał i ukrył twarz w dłoniach.
Przytuliłam go mocno.
— Nie jesteś sam. Jesteśmy rodziną. Razem damy radę.
Tamtego wieczoru zaproponowałam wspólną modlitwę. Michał patrzył na mnie z niedowierzaniem, ale Ania skinęła głową. Uklękliśmy razem w salonie i zaczęliśmy się modlić. Najpierw cicho, potem coraz głośniej. Prosiłam Boga o cud.
Przez kolejne dni atmosfera w domu była napięta jak struna. Każde słowo mogło wywołać wybuch. Ale coś zaczęło się zmieniać. Michał zaczął wracać wcześniej z pracy. Ania częściej się uśmiechała. Zaczęli ze sobą rozmawiać — najpierw ostrożnie, potem coraz szczerzej.
Pewnego popołudnia usłyszałam ich śmiech z kuchni. Serce mi zabiło mocniej. Weszłam tam i zobaczyłam ich razem przy stole, trzymających się za ręce.
— Mamo… — Michał spojrzał na mnie z uśmiechem — Chcemy spróbować jeszcze raz.
Łzy napłynęły mi do oczu.
— Dziękuję Ci, Boże — wyszeptałam w duchu.
Nie było łatwo. Były wzloty i upadki. Ale każdego dnia modliliśmy się razem choćby przez chwilę. Zaczęli chodzić na terapię dla par w naszej parafii. Powoli odbudowywali zaufanie.
Dziś minął rok od tamtych wydarzeń. Michał i Ania są razem, silniejsi niż kiedykolwiek wcześniej. Czasem wspominamy tamten trudny czas i dziękujemy Bogu za drugą szansę.
Często zastanawiam się: co by było, gdybym wtedy się poddała? Gdybym przestała wierzyć? Czy każda rodzina ma swoją granicę wytrzymałości? Może czasem wystarczy tylko jedna osoba, która nie przestaje kochać i wierzyć…