Kiedy dzieci zapominają o matce: Historia polskiej emerytowanej nauczycielki, która została sama
– Mamo, nie przesadzaj, przecież masz jeszcze znajomych – usłyszałam w słuchawce głos mojej córki, Anny. Jej ton był zniecierpliwiony, jakby rozmowa ze mną była kolejnym punktem na liście rzeczy do odhaczenia. – Aniu, ja tylko chciałam zapytać, czy przyjedziesz na niedzielny obiad… – zaczęłam nieśmiało, ale już słyszałam w tle gwar dzieci i jej męża, który coś do niej mówił. – Nie dam rady, mamo. Może za tydzień. Muszę kończyć.
Zostałam z telefonem w ręku, patrząc przez okno na szare, listopadowe niebo. W moim małym mieszkaniu na warszawskim Bródnie panowała cisza, którą przerywał tylko tykający zegar. Przez całe życie byłam nauczycielką języka polskiego. Uczyłam dzieci, jak ważne są słowa, jak budować relacje, jak być dobrym człowiekiem. W domu starałam się być matką idealną – gotowałam, pomagałam w lekcjach, chodziłam na wywiadówki moich dzieci, Anny i Pawła. Po śmierci mojego męża, Stanisława, wszystko się zmieniło.
Pamiętam dzień pogrzebu. Anna stała obok mnie, ściskając mnie za rękę, a Paweł przyjechał prosto z delegacji – spóźniony, zmęczony, jakby to była kolejna formalność do załatwienia. Po uroczystości dzieci rozjechały się do swoich spraw. Zostałam sama w pustym mieszkaniu pełnym wspomnień i zdjęć na ścianach.
Na początku jeszcze dzwonili. Anna wpadała raz w tygodniu z wnukami, Paweł czasem zadzwonił z Krakowa. Ale z czasem ich wizyty stawały się coraz rzadsze. Zawsze mieli coś ważniejszego do zrobienia: praca, dzieci, wyjazdy. A ja? Z każdym tygodniem czułam się coraz bardziej niewidzialna.
Pewnego dnia zadzwoniła sąsiadka, pani Zofia. – Jadwigo, może wpadniesz na herbatę? – zaproponowała. Poszłam. Rozmawiałyśmy o dawnych czasach, o dzieciach, o tym, jak to kiedyś rodziny trzymały się razem. – Moja córka też rzadko dzwoni – westchnęła Zofia. – Ale przecież to my je wychowałyśmy… Czy to nasza wina?
Wróciłam do domu z ciężkim sercem. Próbowałam znaleźć winę w sobie: może byłam zbyt wymagająca? Może za bardzo ich chroniłam? Przypomniałam sobie rozmowę sprzed lat:
– Mamo, nie musisz wszystkiego robić za mnie! – krzyczała Anna jako nastolatka.
– Chcę ci tylko pomóc – odpowiadałam łagodnie.
– Ale ja chcę sama!
Może wtedy powinnam była pozwolić jej na więcej samodzielności? Może Paweł poczuł się niedoceniony, bo zawsze więcej uwagi poświęcałam Annie? Te pytania wracały do mnie nocami, kiedy leżałam w łóżku i wsłuchiwałam się w ciszę.
Emerytura nie wyglądała tak, jak sobie wyobrażałam. Miały być spacery po parku, spotkania z rodziną, wspólne święta. Tymczasem Boże Narodzenie spędzałam sama przy stole dla jednej osoby. Dzieci tłumaczyły się pandemią, potem pracą i obowiązkami.
Któregoś dnia postanowiłam napisać list do Anny:
„Kochana Aniu,
Nie chcę być ciężarem ani przeszkodą w Twoim życiu. Chciałabym tylko czasem usłyszeć Twój głos albo zobaczyć Cię na chwilę. Wiem, że masz swoje życie i obowiązki, ale ja też mam uczucia i tęsknię za Tobą każdego dnia.
Mama”
Nie odpisała od razu. Po tygodniu zadzwoniła:
– Mamo… Przepraszam, że tak rzadko dzwonię. Mam tyle pracy… Nie wiem nawet, kiedy czas mi ucieka.
– Rozumiem – odpowiedziałam cicho. Ale czy naprawdę rozumiałam?
Paweł przysłał mi kartkę na imieniny. „Wszystkiego najlepszego! Paweł z rodziną.” Ani słowa więcej. Kiedyś był moim oczkiem w głowie – razem chodziliśmy na spacery nad Wisłę, uczyłam go jeździć na rowerze. Teraz był dla mnie niemal obcym człowiekiem.
Najgorsze były wieczory. Siadałam przy stole i patrzyłam na stare zdjęcia: Anna z pierwszym świadectwem z czerwonym paskiem; Paweł na rowerku; Stanisław z uśmiechem obejmujący nas wszystkich podczas wakacji nad morzem. Łzy same płynęły mi po policzkach.
Czasem myślałam o tym, żeby po prostu przestać dzwonić i pisać. Może wtedy zauważyliby moją nieobecność? Ale bałam się tej ostatecznej samotności.
Pewnego dnia zachorowałam na grypę. Przez kilka dni leżałam w łóżku z gorączką i dreszczami. Zadzwoniłam do Anny:
– Aniu… źle się czuję… czy mogłabyś przyjechać?
– Mamo, mam ważne spotkanie w pracy… Może zadzwonisz po lekarza?
Zadzwoniłam po lekarza. Przyszedł młody pan doktor i przepisał mi leki. Był uprzejmy, ale obcy.
Po chorobie postanowiłam wyjść do ludzi – zapisałam się do klubu seniora. Tam poznałam panią Halinę i pana Władysława. Rozmawialiśmy o życiu, o dzieciach, o tym, jak trudno pogodzić się z samotnością.
– Wie pani co? – powiedziała Halina pewnego dnia. – Myślę czasem, że nasze dzieci nie rozumieją nas tak samo, jak my nie rozumiałyśmy naszych matek.
Może to prawda? Może cykl samotności powtarza się w każdej rodzinie?
Dziś siedzę przy oknie i patrzę na przechodzących ludzi. Czasem ktoś się uśmiechnie; czasem ktoś spojrzy obojętnie. Myślę o tym wszystkim, co poświęciłam dla rodziny i pytam siebie: czy warto było oddać całe serce dzieciom, skoro na starość zostało mi tylko echo dawnych rozmów?
Czy naprawdę musimy być samotni na starość? Czy dzieci kiedyś zrozumieją naszą tęsknotę? Co byście zrobili na moim miejscu?