Spóźniona skrucha – historia Agnieszki

– Agnieszka, nie możesz być taka samolubna! – głos Krzysztofa odbił się echem od ścian naszej kuchni. Stałam przy zlewie, z rękami zanurzonymi w zimnej wodzie, a w głowie miałam tylko jedno: „Nie chcę tego dziecka. Nie teraz. Nie znowu.”

Krzysztof patrzył na mnie z wyrzutem, a ja czułam, jak narasta we mnie złość i bezsilność. Przecież dopiero co zaczęłam oddychać pełną piersią po siedmiu latach macierzyńskiego maratonu. Nasz syn, Michał, miał już siedem lat – przesypiał noce, chodził do szkoły, potrafił sam zrobić sobie kanapkę. Wreszcie mogłam wrócić do pracy na pełen etat, awansowałam na kierowniczkę działu w dużej firmie farmaceutycznej w Warszawie. Czułam się potrzebna, doceniana, wolna. I nagle – test ciążowy z dwoma kreskami.

– Przecież mamy już Michała! – próbowałam tłumaczyć mężowi i sobie samej. – Nie chcę wracać do pieluch, nieprzespanych nocy, do tego ciągłego zmęczenia…

Krzysztof milczał przez chwilę, potem powiedział cicho:
– Ja bym chciał drugie dziecko. Michał jest taki samotny…

Wiedziałam, że on zawsze marzył o dużej rodzinie. Ale ja? Ja chciałam wreszcie żyć dla siebie. Moja mama powtarzała mi od lat: „Dzieci to sens życia”. Ale ja nie byłam pewna, czy to mój sens.

Przez kolejne tygodnie chodziłam jak cień. W pracy udawałam, że wszystko jest w porządku, ale w domu wybuchały coraz częstsze kłótnie. Michał patrzył na nas wielkimi oczami i pytał:
– Mamo, dlaczego jesteś smutna?

Nie umiałam mu odpowiedzieć. Czułam się winna wobec niego, wobec Krzysztofa, wobec tego maleństwa pod sercem. Ale najbardziej wobec siebie.

W końcu podjęłam decyzję – donoszę ciążę, ale nie będę się cieszyć na siłę. Może kiedyś poczuję to, co powinnam.

Ciąża była trudna. Ciągłe mdłości, bóle głowy, zmęczenie. Krzysztof starał się pomagać, ale czułam dystans. Michał coraz częściej zamykał się w swoim pokoju. Mama dzwoniła codziennie:
– Agnieszko, musisz się cieszyć! Dziecko wyczuwa twoje emocje!

A ja miałam ochotę krzyczeć: „Zostawcie mnie wszyscy!” Ale nie krzyczałam. Zaciskałam zęby i szłam dalej.

Poród był szybki i bolesny. Urodziła się Zosia – drobna, cicha dziewczynka z wielkimi oczami. Położna położyła mi ją na piersi, a ja… nic nie poczułam. Żadnej fali miłości, żadnego wzruszenia. Tylko ulgę, że to już koniec.

Przez pierwsze miesiące opiekowałam się Zosią mechanicznie. Karmiłam ją, przewijałam, tuliłam – ale bez serca. Krzysztof był zachwycony córeczką, Michał trochę zazdrosny, ale starał się pomagać. Ja coraz bardziej zamykałam się w sobie.

Pewnego wieczoru usłyszałam rozmowę Krzysztofa z jego matką przez telefon:
– Agnieszka jest jakby nieobecna… Nie wiem już, co robić…

Zrobiło mi się wstyd. Ale nie umiałam inaczej.

Zosia często chorowała – infekcja za infekcją, szpitale, antybiotyki. Lekarze mówili: „To normalne u wcześniaków”. Ale ja czułam się winna – może to przez mój stres? Może przez to, że jej nie chciałam?

Pewnej nocy Zosia dostała wysokiej gorączki i zaczęła drgać. Krzysztof wybiegł z nią do samochodu, a ja zostałam z Michałem w domu. Siedziałam na podłodze w kuchni i płakałam jak dziecko.

W szpitalu lekarze walczyli o jej życie przez kilka godzin. Przeżyła. Ale wtedy coś we mnie pękło.

Patrzyłam na nią przez szybę inkubatora i po raz pierwszy poczułam strach – prawdziwy strach o jej życie. I miłość – taką nagłą i bolesną, że aż zabrakło mi tchu.

Zaczęłam spędzać z Zosią każdą wolną chwilę. Uczyłam się jej zapachu, dotyku, uśmiechu. Przepraszałam ją szeptem za wszystkie miesiące obojętności.

Krzysztof patrzył na mnie z ulgą i łagodnością:
– Wróciłaś do nas…

Ale ja wiedziałam, że coś straciłam na zawsze – te pierwsze miesiące jej życia już nie wrócą.

Dziś Zosia ma dwa lata i jest zdrową, radosną dziewczynką. Michał ją uwielbia, Krzysztof też jest szczęśliwy. Ja… codziennie próbuję sobie wybaczyć tamtą obojętność.

Czasem patrzę na Zosię i pytam siebie: dlaczego tak długo nie potrafiłam jej pokochać? Czy można naprawić to, co się zaniedbało na początku? Czy moje spóźnione uczucia wystarczą jej na całe życie?

Może ktoś z was też kiedyś czuł podobnie? Jak poradzić sobie z żalem i poczuciem winy? Czy można naprawdę zacząć od nowa?