Zjadłem owsiankę, by mój syn mógł zjeść stek – historia ojca, który poświęcił wszystko dla rodziny

– Tato, nie mogłeś kupić czegoś lepszego na obiad? – głos Pawła odbił się echem w ciasnej kuchni. Stałem przy kuchence, mieszając owsiankę w starym garnku, który pamiętał jeszcze czasy mojej młodości. Zapach mleka i płatków był dla mnie codziennością, ale dla mojego syna – upokorzeniem.

– Synu, wiesz, że musimy oszczędzać – odpowiedziałem cicho, nie patrząc mu w oczy. Paweł miał wtedy piętnaście lat i już wtedy czułem, że oddalamy się od siebie. On marzył o steku, o pizzy z dostawy, o tym, by nie musieć tłumaczyć kolegom w szkole, dlaczego jego tata nie je z nimi w restauracji.

Zawsze wierzyłem, że na emeryturze będę mógł żyć spokojnie. Pracowałem ciężko przez czterdzieści lat w zakładzie mechanicznym w Radomiu. Smar pod paznokciami, ból pleców i wieczne zmęczenie – to była moja codzienność. Ale kiedy żona zmarła nagle na raka, Paweł miał zaledwie dziesięć lat. Zostałem sam z chłopcem i długami po leczeniu. Wtedy obiecałem sobie jedno: mój syn nigdy nie będzie musiał rezygnować z marzeń przez brak pieniędzy.

Sprzedałem samochód, zrezygnowałem z wyjazdów na działkę. Każda złotówka szła na jego korepetycje, nowe buty do piłki nożnej, wycieczki szkolne. Ja jadłem owsiankę na śniadanie, obiad i kolację. Paweł dostawał mięso, warzywa, owoce – wszystko, co najlepsze. Czasem śmiał się ze mnie: „Tato, ty chyba lubisz tę owsiankę bardziej niż cokolwiek innego”. Uśmiechałem się wtedy smutno.

Pamiętam dzień, kiedy dostał się do liceum w Warszawie. Byłem dumny jak paw. Wysłałem mu pieniądze na stancję, na podręczniki, na życie w stolicy. Sam zostałem w pustym mieszkaniu z kubkiem herbaty i miską owsianki. Wieczorami patrzyłem na jego zdjęcie na półce i powtarzałem sobie: „Warto było”.

Ale potem zaczęły się telefony coraz rzadsze. Najpierw raz w tygodniu, potem raz w miesiącu. Kiedy dzwoniłem pierwszy – słyszałem w słuchawce zmęczony głos: „Tato, nie teraz, mam zajęcia”.

W końcu przestał odbierać.

Pewnego dnia przyjechał do domu z dziewczyną – Magdą. Piękna, pewna siebie studentka prawa. Siedzieliśmy przy stole – ja z owsianką, oni z zamówioną pizzą.

– Tato, może byś coś zmienił w swoim życiu? – zapytała Magda z uśmiechem. – Może czas pomyśleć o sobie?

Spojrzałem na Pawła. Unikał mojego wzroku.

– Ja już wszystko zrobiłem dla siebie – odpowiedziałem cicho. – Zrobiłem to dla niego.

Magda spojrzała na mnie dziwnie. Paweł wzruszył ramionami.

Po ich wyjeździe długo siedziałem przy stole. Czułem się pusty jak nigdy dotąd.

Mijały lata. Paweł skończył studia, dostał pracę w korporacji. Przysyłał mi kartki na święta i przelewał pieniądze na konto – „na lepsze jedzenie”, jak pisał w tytule przelewu. Ale ja dalej jadłem owsiankę. Nie potrafiłem inaczej.

Któregoś dnia zachorowałem. Zwykłe przeziębienie przerodziło się w zapalenie płuc. Leżałem sam w łóżku, patrząc przez okno na szare niebo Radomia. Zadzwoniłem do Pawła.

– Synu…

– Tato, jestem bardzo zajęty…

– Chciałem tylko…

– Zadzwonię później.

Nie zadzwonił.

W szpitalu odwiedziła mnie sąsiadka, pani Zofia. Przyniosła mi domowy rosół i ciepłe słowa.

– Panie Stefanie, pan zawsze taki dobry dla wszystkich… A gdzie ten pański syn?

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć.

Wyszedłem ze szpitala słabszy niż kiedykolwiek. Wróciłem do pustego mieszkania i do swojej owsianki.

Pewnego wieczoru usłyszałem dzwonek do drzwi. Otworzyłem – stał tam Paweł. Wyglądał inaczej: drogi płaszcz, markowe buty, zmęczone oczy.

– Tato…

Nie wiedziałem, co powiedzieć.

– Przepraszam – wyszeptał. – Wiem, że cię zawiodłem.

Usiedliśmy razem przy stole. Zrobiłem owsiankę dla nas obu.

– Pamiętasz, jak zawsze mówiłeś: „Najważniejsze to być dobrym człowiekiem”? – zapytał nagle Paweł.

Skinąłem głową.

– Chciałem być kimś więcej… Ale chyba zgubiłem po drodze to, co najważniejsze.

Milczeliśmy długo.

Dziś Paweł dzwoni częściej. Czasem przyjeżdża na weekendy. Nadal przynosi mi steki i owoce morza – a ja dalej jem owsiankę. Ale już nie dlatego, że muszę. Po prostu tak się nauczyłem żyć.

Często zastanawiam się: czy warto było poświęcić własne szczęście dla rodziny? Czy miłość naprawdę polega na rezygnacji z siebie? Może powinniśmy uczyć dzieci nie tylko brać, ale też dawać? Co wy o tym myślicie?