Kiedy Przyszła Faktura za Wesele: Miłość na Próbę
– Marta, musimy porozmawiać – głos mamy był cichy, ale wyczuwałam w nim napięcie. Siedziała przy kuchennym stole, obracając w palcach złożoną fakturę. Tata stał przy oknie, patrząc na szare niebo nad Warszawą.
Wiedziałam, co się święci. Od tygodni czułam, że coś jest nie tak. Wesele miało być najpiękniejszym dniem mojego życia – tak mi obiecywali. „Nie martw się o pieniądze, Martuś, wszystko będzie jak w bajce” – powtarzała mama. Teraz patrzyła na mnie oczami pełnymi wstydu i żalu.
– Marta, nie damy rady… – zaczął tata, ale głos mu się załamał.
– Co to znaczy? – spytałam, choć już wiedziałam. – Przecież obiecaliście…
Mama spuściła głowę. – Twój tata stracił pracę. Nie powiedzieliśmy ci wcześniej, bo mieliśmy nadzieję, że coś się zmieni… Ale nie damy rady zapłacić za całość wesela.
Poczułam, jakby ktoś wyciągnął mi dywan spod nóg. Przez chwilę nie mogłam oddychać. Wszystko było już zaplanowane: sala w Wilanowie, orkiestra, fotograf, suknia z salonu na Mokotowie. Pawła rodzice też nie byli bogaci – ledwo uzbierali na garnitur i obrączki.
– Ale… co mam teraz zrobić? – wyszeptałam.
Tata podszedł i położył mi rękę na ramieniu. – Przepraszam, Martuś. Zawiedliśmy cię.
Nie odpowiedziałam. Wyszłam z kuchni i zamknęłam się w swoim pokoju. Siedziałam na łóżku, patrząc na białą suknię wiszącą na drzwiach szafy. Jeszcze wczoraj wydawała mi się symbolem szczęścia. Teraz była tylko przypomnieniem tego, czego nie mogę mieć.
Wieczorem zadzwonił Paweł.
– Co się stało? Twoja mama mówiła, że płakałaś.
Opowiedziałam mu wszystko. Słuchał w milczeniu.
– Może powinniśmy przełożyć ślub? – zaproponował cicho.
– Nie chcę czekać kolejnych lat! – wybuchłam. – Całe życie odkładałam marzenia na później!
– To nie twoja wina… – próbował mnie pocieszyć, ale czułam tylko narastającą złość i bezsilność.
Przez następne dni atmosfera w domu była gęsta jak mgła nad Wisłą. Rodzice unikali mojego wzroku. Babcia przyniosła słoik ogórków i kopertę z dwustoma złotymi – „na szczęście”. Paweł coraz częściej milczał przez telefon.
W końcu zebrałam się na odwagę i pojechałam do jego rodziców na Grochów.
– Pani Marto, my naprawdę chcielibyśmy pomóc… – zaczęła jego mama, pani Zofia, ale widziałam w jej oczach bezradność.
– Wiem – przerwałam jej. – Ale nie chcę was obciążać.
Paweł siedział obok mnie sztywny jak kij od szczotki.
– Może zrobimy tylko skromny obiad dla najbliższych? – zaproponował jego ojciec.
Poczułam łzy pod powiekami. To miało być wesele marzeń! Z tańcami do rana, z ciotką Krysią śpiewającą „Sto lat” i z moim tatą prowadzącym mnie do ołtarza…
Kiedy wróciłam do domu, mama czekała na mnie z herbatą.
– Martuś… Może to znak? Może nie powinniśmy żyć ponad stan?
– Ale dlaczego ja mam zawsze rezygnować? Dlaczego to ja mam być tą rozsądną?
Mama przytuliła mnie mocno.
– Wiem, że ci ciężko. Ale czasem życie układa się inaczej niż planowaliśmy.
Następnego dnia zadzwoniła do mnie kuzynka Ania z Gdańska.
– Słyszałam o wszystkim od cioci. Marta, ja też miałam mieć wielkie wesele, a skończyło się na skromnym obiedzie w domu. I wiesz co? To był najpiękniejszy dzień mojego życia.
Nie chciałam tego słuchać. Czułam się oszukana przez los i przez własną rodzinę.
Wieczorem Paweł przyszedł do mnie do domu. Usiadł na łóżku i patrzył na mnie długo.
– Marta… Czy ty naprawdę chcesz tego wesela dla siebie? Czy dla innych?
Zamilkłam. Nigdy nie zastanawiałam się nad tym pytaniem.
– Chcę… Chciałam… żeby wszyscy widzieli, że nam się udało. Że jestem szczęśliwa.
Paweł ujął moją dłoń.
– Ja chcę być z tobą. Nieważne gdzie i jak. Nawet jeśli to będzie ślub cywilny i pizza na kolację.
Zaczęłam płakać. Po raz pierwszy od tygodni poczułam ulgę.
Następnego dnia zadzwoniłam do sali weselnej i odwołałam rezerwację. Pani była wyrozumiała – „w tych czasach to się zdarza” – powiedziała cicho.
Rodzice oddychali z ulgą, choć widziałam w ich oczach smutek i poczucie winy.
Ślub odbył się dwa miesiące później w małym kościele na Pradze. Było nas tylko kilkanaście osób: rodzice, rodzeństwo, najbliżsi przyjaciele. Po mszy poszliśmy do mieszkania Pawła na pierogi i domowe ciasto od babci Zosi.
Nie było orkiestry ani białych gołębi. Były za to śmiech, łzy wzruszenia i ciepło rodzinnych rozmów przy stole.
Dziś wiem, że tamten dzień był prawdziwym początkiem naszego wspólnego życia – nie bajką z katalogu ślubnego, ale czymś znacznie ważniejszym.
Czasem zastanawiam się: czy gdyby wszystko poszło zgodnie z planem, umiałabym docenić to, co naprawdę ważne? Czy musimy stracić złudzenia, by zobaczyć prawdę o sobie i innych?